Trener zagadka. Podsumowanie kadencji Johna van den Broma w roli trenera Lecha Poznań 

Źródło zdjęcia:  http://fc-zenit.ru/photo/41900/list/Autor zdjęcia: Wieczesław Ewdokimow

W ostatnich tygodniach John van den Brom wywoływał w wielu kibicach Lecha Poznań coraz bardziej negatywne emocje. Z każdym kolejnym meczem wydawało się, że ta relacja nieubłaganie zmierza do końca. Pomimo tak skrajnych odczuć ze strony sympatyków klubu w pierwszych miesiącach tego sezonu, kadencji Holendra w Lechu nie można ocenić wyłącznie negatywnie, gdyż pozostawił po sobie kilka bardzo pozytywnych rzeczy. 

John van den Brom przybył do Poznania w niezwykle trudnym momencie. Musiał bowiem wejść w buty uwielbianego przez kibiców ze stadionu przy Bułgarskiej trenera Macieja Skorży, którego niespodziewana rezygnacja na niespełna miesiąc przed pierwszym meczem eliminacji do Ligi Mistrzów wywołała ogromny szok. Po pierwszych kilku spotkaniach wydawało się, że pobyt holenderskiego szkoleniowca w stolicy Wielkopolski dobiegnie końca tak samo szybko, jak się zaczął. Zdołał on jednak przezwyciężyć kryzys i umożliwił Lechowi przeżycie wspaniałej, europejskiej przygody. Po ostatnim meczu w tym roku kalendarzowym został zwolniony z poznańskiego klubu, co znaczna część kibiców przyjęła z ulgą. Jego kadencję trudno więc jednoznacznie zdefiniować. 

Dla rzetelnego ocenienia pierwszych tygodni van den Broma w zespole z Grodu Przemysława niezbędne jest przytoczenie kontekstu tego, co działo się wówczas przy Bułgarskiej. Lech miał za sobą fantastyczny sezon, który stał pod znakiem obchodów stulecia klubu. Zakończył się on długo wyczekiwanym tytułem Mistrza Polski i prawem do gry w eliminacjach najbardziej elitarnych klubowych rozgrywek. Mocarstwowe wizje runęły z potężnym hukiem 6 czerwca 2022 roku. Tego dnia klub w komunikacie na swojej stronie internetowej poinformował o rezygnacji Macieja Skorży. Kibice popadli w rozpacz. Następca (człowiek, któremu poświęcony jest ten artykuł) został zatrudniony po niespełna dwóch tygodniach. 

Początek jak z koszmaru 

Czasu miał bardzo mało. W dwa tygodnie musiał poznać drużynę i przygotować ją do sezonu. Już w debiucie trenera z Niderlandów Lech Poznań na własnym stadionie w pierwszej odsłonie dwumeczu o awans do 2. rundy eliminacji Ligi Mistrzów podejmował azerski Karabach Agdam, regularnego uczestnika fazy grupowej europejskich pucharów, i zaczął świetnie. Wygrał u siebie 1:0, a rewanżowe spotkanie rozpoczął od gola w pierwszej minucie. Karabach wyeliminował jednak poznaniaków, po zwycięstwie w stolicy Azerbejdżanu 5:1. Natomiast w lidze Lech po czterech meczach miał na swoim koncie… jeden punkt. Poniósł przy tym trzy porażki u siebie. Przydarzyła się też przegrana w wyjazdowej konfrontacji z Víkingurem Reykjavík w ramach 3. rundy eliminacji do Ligi Konferencji Europy. Ostatecznie Lechici w bólach awansowali do fazy grupowej tych rozgrywek, a w Ekstraklasie w kolejnych pięciu spotkaniach wywalczyli 13 na 15 możliwych punktów. 

Patrząc na bilans pierwszych meczów, można zastanawiać się, dlaczego w ogóle van den Brom dostał szansę na wyprowadzenie zespołu z kryzysu. Odpowiedź otrzymamy, gdy przyjrzymy się ówczesnej sytuacji kadrowej. Szczególnie dramatycznie przedstawiała się ona w formacji defensywnej. Od przegranej z Karabachem do zakończenia kampanii eliminacyjnej, Lech rozegrał 10 meczów. Tylko w czterech z nich Holender na środku obrony wystawił duet nominalnych stoperów. 57-latka broniło więc to, że musiał radzić sobie z dość skromną jak na zespół aspirujący do Mistrzostwa kadrą.  

Rozwój zawodników, stagnacja drużyny 

Musiał zatem samemu “wykreować” sobie kilka nowych gwiazd, co zrobił ze znakomitym rezultatem. W obliczu gigantycznego spadku formy Amarala i opuszczenia zespołu przez kilku istotnych zawodników, wyszydzanych: Filipa Marchwińskiego, Kristoffera Velde i Michała Skórasia uczynił liderami zespołu. Na wysokim poziomie zaczął również grać Filip Szymczak, ale jego postępy wyhamowała kwietniowa kontuzja. W tym sezonie piłkarza z prawdziwego zdarzenia wreszcie zaczął przypominać Adriel Ba Loua.  

Podobnie jak cała kadencja Holendra w Lechu, ten aspekt wcale nie był taki jednoznaczny, bo dość często podnoszony był zarzut, że mecze jego drużynie wygrywają wyłącznie indywidualności, a nie wypracowane schematy. Uwidoczniło się to w bieżących rozgrywkach, bo gra poznaniaków stawała się coraz bardziej jednowymiarowa. Van den Brom nie miał pomysłu, jak poprawić grę drużyny w momentach, gdy ta się nie układała. Lechici wymieniali wiele podań na połowie rywali, ale nie potrafili z nich uczynić większego pożytku. 

Lech jako drużyna nie rozwijał się tak jak można by tego oczekiwać. W ubiegłej kampanii van den Brom otrzymał taryfę ulgową. Wejście w trudnym momencie, liczne problemy kadrowe, ogromne na nasze standardy natężenie meczów i stosunkowo mało czasu na rzetelne treningi. Do tego sezonu podchodzono już jednak w stolicy Wielkopolski z dużymi oczekiwaniami. Zakładano, że trener poznał już specyfikę Ekstraklasy w dostatecznym stopniu. Miał też przed sobą pełny okres przygotowawczy. Sprowadzono mu dwóch znakomitych (na papierze) skrzydłowych. Cel na ten sezon postawiony przez kibiców był zatem jasny – liczyli na awans co najmniej do fazy grupowej Ligi Konferencji Europy i Mistrzostwo Polski. 

Zawiedzione nadzieje 

Pierwszy gigantyczny zawód przyszedł już w sierpniu – pucharowa porażka ze Spartakiem Trnawa. Taki rezultat słusznie spotkał się z rozgoryczeniem. W obliczu tego oraz faktu, że Legia i Raków, czyli główni rywale w walce o tytuł, zakwalifikowali się do fazy grupowej europejskich pucharów, Mistrzostwo w Poznaniu zaczęło być postrzegane niemal jak obowiązek. Oczekiwano, że Lech skorzysta na napiętym terminarzu swoich przeciwników i w trakcie rundy jesiennej wypracuje w lidze bezpieczną zaliczkę. Tymczasem rzeczywistość jest taka, że „Kolejorz” w tabeli jest trzeci, do liderującego Śląska traci osiem punktów, a nad Legią i Rakowem ma zaledwie oczko przewagi. 

Nie jest to sytuacja dramatyczna. Problem polega jednak na tym, że tym razem van den Brom miał znacznie więcej czasu na jednostki treningowe i konsekwentną poprawę gry drużyny. Podczas rywalizacji w Lidze Konferencji Europy potknięcia w Ekstraklasie były akceptowalne. Z kolei w minionych miesiącach takie incydenty spotykały się z frustracją, bo nie licząc dwóch meczów Pucharu Polski, Lech grał tak naprawdę tylko na jednym froncie. 0:5 z Pogonią, utracone trzybramkowe prowadzenie z Jagiellonią i porażki u siebie z Widzewem oraz Piastem. Zawstydzających wyników było po prostu zbyt wiele. Obraz stagnacji przypieczętował ostatni mecz w roku z Radomiakiem. Poznaniacy prowadzili 2:0 po to, by w 5. minucie doliczonego czasu gry stracić wyrównującą bramkę. Dzień później zagraniczny szkoleniowiec stracił pracę. 

Szacunek trenerowi się należy 

Nie ma co się oszukiwać – decyzja o jego zwolnieniu jest jak najbardziej uzasadniona. Teoretycznie można było się łudzić, że trener podczas przerwy zimowej zdołałby poprawić postawę zespołu. Trudno jednak znaleźć twarde argumenty, by tak sądzić, bo van den Brom miał w tym sezonie już naprawdę dużo czasu, a nie przekładało się to na wyraźne postępy. Jego drużyna potrafiła zagrać świetny mecz z Rakowem, ale ani razu nie złapała serii, w której połączyłaby przekonującą grę z wynikami godnymi pretendenta do tytułu. Pomimo zawodu, van den Brom zdecydowanie nie zasłużył sobie na tak skrajnie negatywne komentarze w swoim kierunku. Podsumujmy jego kadencję. 

Przede wszystkim doprowadził Wielkopolan do historycznego wyniku na arenie międzynarodowej. Wyrównany wyjazdowy bój z Villarreal, wygrana 3:0 z tym samym rywalem u siebie, drugie miejsce w grupie, wyeliminowanie w fazie pucharowej Bodø/Glimt oraz Djurgårdens IF i walka do samego końca z Fiorentiną o półfinał. Pierwsze spotkanie z Włochami Lech przegrał 1:4, ale w rewanżu był bliski doprowadzenia do dogrywki, bo w pewnym momencie prowadził we Florencji 3:0. Natomiast rezultat w Ekstraklasie (biorąc pod uwagę bardzo trudną inaugurację, rywalizację na dwa fronty i specyficzny charakter sezonu) został przyjęty z zadowoleniem. Końcówka rozgrywek pokazała, że Lech w kolejnej kampanii może być piekielnie groźnym rywalem. W ostatnich czterech spotkaniach zanotował bowiem komplet zwycięstw.  

Tej iskry zabrakło w tym sezonie. Pomimo pojedynczych dobrych meczów, brakowało po prostu ciągłości. John van den Brom doprowadził Lecha do historycznego sukcesu w Europie, spektakularnie rozwinął kilku piłkarzy i opanował kryzys po odejściu Macieja Skorży. „Kolejorz” wciąż jest w walce o dwa trofea. Niezależnie od słabej końcówki, van den Brom w Poznaniu powinien być dobrze wspominany. Kto wie, w jakim miejscu byłby Lech, gdyby nie praca Holendra. W tym sezonie nie potrafił jednak pójść za ciosem. Pewna formuła się wyczerpała. 

Igor DZIEDZIC