Między Scranton a Adamczychą. Polski mockument ma się dobrze

Bartłomiej Topa perfekcyjnie oddaje rubaszność polskiej szlachty. / Źródło: Materiały promocyjne Netflix

Zanim w serwisie YouTube pojawił się oficjalny zwiastun „1670”, produkcje realizowane przez Netflixa nie wzbudzały dotychczas przesadnego entuzjazmu recenzentów. Brak oczekiwań wróżących sukces wyrósł z cienia poprzednich, nieszczególnie udanych seriali komediowych macierzystego rynku. Satyryczna opowieść o ikonicznym, przesyconym stereotypami okresie polskiej historii odważnie przełamała złą passę.  

Konwencja mockumentary nie była – i nie jest – w Polsce nadmiernie eksploatowana, ponieważ eksperymentalnych przykładów jej wykorzystania można doliczyć się na palcach jednej ręki. Pierwszym jest „Selfie po polsku” w reżyserii Mariusza Pujszo, o którym należy wspomnieć wyłącznie z kronikarskiego obowiązku. Dobrych wzorów do naśladowania trzeba szukać aż w Stanach Zjednoczonych, gdzie listę seriali może otworzyć „Parks and Recreation” czy „Modern Family”.  

Wydaje się, że „1670” to z popularnego „The Office” czerpie najwięcej, ubierając sarmacką rzeczywistość w poczucie humoru i manierę rodem z biura Dunder Mifflin. Trzeba przyznać, że Jan Paweł bywa równie nietaktowny co Michael Scott. Drastycznie różniące się realia obu produkcji nie przeszkadzają w znalezieniu punktów wspólnych, za co po części odpowiedzialna jest specyfika gatunku. Trzymanie się konwencji to zaledwie połowa sukcesu, ponieważ zbudowanie pewnej konstrukcji fabularnej zależy również od pomysłowości ekipy produkcyjnej i doboru obsady, choć pełne zrozumienie fenomenu wspomnianych realizacji jest możliwe tylko, gdy odrobimy dodatkową pracę domową. 

Mechanizm u podstaw 

Każdy przekaz wchodzący w skład komunikowania masowego ma charakter symboliczny, dlatego serial „1670” można analizować przy użyciu koncepcji opracowanej przez niemieckiego filozofa Ernsta Cassirera, autora książki „Filozofia form symbolicznych”. Badacz zwraca w niej uwagę na fakt, że najlepszy odbiór jest możliwy wtedy, gdy odbiorca przekazu doskonale zna współtworzący produkt kontekst kulturowy.  

Historia tocząca się w szlacheckiej Polsce jest w pełni zrozumiała głównie dla rodzimych odbiorców, choć nie należy uważać tej cechy za determinującą gatunek mockumentary, skoro już w przypadku „The Office” nie jest to konieczne. Tam mamy styczność ze współczesnością, epoką stosunkowo łatwiejszą do identyfikacji, o niemal nieograniczonym zakresie międzynarodowym. Geograficzne i historyczne bariery państw nie utrudniają raczej zrozumienia żartu z dziurkaczem zanurzonym w cytrynowej galaretce. Z kolei serial napisany przez Jakuba Rużyłło (odpowiedzialnego m.in. za „Sexify” i „The Office PL”) nie ułatwia zagranicznym widzom interpretacji, dostarczając wycinek ery stanu szlacheckiego w formie przesiąkniętej groteską, archaizmami i staropolską tradycją. Dzięki wizji Cassirera możemy przyjąć, że symbolem łączącym obie produkcje jest humor, pozwalający szerokiemu spektrum odbiorców łatwiej dostosować się do przekazu. Niezależnie od tego, czy wejdziemy w skórę sprzedawcy papieru, czy też szlachcica z wybujałym ego, ekosystem panujący wewnątrz fabuły będzie przyjemniejszy w odbiorze.  

Seriale jak cebula 

Konstrukcja przekazu w komunikowaniu masowym nie opiera się wyłącznie na regule dostępności zarezerwowanej dla danej grupy społecznej. Symbol sam w sobie można traktować jako pustą przestrzeń przygotowaną do nadania wybranego znaczenia, co wykorzystali również twórcy powyżej omawianych seriali. Przyjęcie takiego podejścia sprawia, że przypadek „1670” jest o tyle intrygujący, o ile będziemy świadomi poziomu skomplikowania procesu przenoszenia współczesnej perspektywy do czasów Polski szlacheckiej w praktycznie niezmienionej formie. Stosunkowo częściej możemy spotkać odwrotny zabieg: gdy twórcy filmowi sprowadzają figurę historyczną do obecnych realiów. Buchwald i Rużyłło byli poniekąd zmuszeni do zastosowania tego przewrotnego rozwiązania, dlatego tym bardziej, należy mieć na uwadze ich staranność w zachowaniu logiki twórczej w wymagających warunkach, jakim jest akacja „1670”.  

Jednym z najbardziej rzucających się w oczy przykładów jest imię głównego bohatera, który przez cały sezon stara się zasłużyć na miano najsłynniejszego Jana Pawła w historii Polski. Jest to oczywiste nawiązanie do popularnego obecnie trendu wykorzystywania w kulturze i memosferze wizerunku papieża z Wadowic i jego dawnych wypowiedzi. Stylizacja postaci granej przez Bartłomieja Topę ze smakiem uwypukla jednoznaczne sprzeczności i różnice, jakie dzielą ją od papieskiej inspiracji. Nie jest to jedyne odwołanie do instytucji kościelnej, ponieważ na przełomie ostatnich odcinków na ekranie pojawia się postać mnicha – detektywa Mateusza. W „The Office” na prowadzenie wysuwają się odniesienia do „Ojca Chrzestnego”, wywoływane głównie za sprawą zachowania Michaela Scotta, który już od początku pierwszego sezonu próbuje udowodnić swoją władzę i wartość w oczach innych. Punktem kulminacyjnym tej strategii jest w końcu naśladowanie zachowań Mirandy Priestly, surowej szefowej z filmu „Diabeł ubiera się u Prady”.  

W obu serialach z łatwością znajdziemy sceny oderwane od zaplecza istniejących tekstów kultury, które z perspektywy czasu stały się ikoniczne. Premiera pierwszego sezonu polskiej produkcji miała miejsce zaledwie cztery miesiące temu i dziś trudno stwierdzić z całą pewnością, że zapisze się na stałe w pamięci widzów, choć prognozy ku temu są obiecujące. Trzeba wspomnieć o frazie „hop, hop, hop”, przewijającym się na przestrzeni całego sezonu kilkukrotnie jako sygnał przywołania chłopów do porządku, a także doskonale oddanym stereotypie duchownego, traktującego swoją funkcję jako „pracę zdalną w międzynarodowej korporacji”. Biuro Dunder Mifflin również dostarczyło widzom wielu wartych zakodowania scen jak żart o kradzieży tożsamości lub charakterystyczny taniec na ślubie Jima i Pam.  

Poniekąd manipulacyjne spełnianie naszych potrzeb emocjonalnych oraz bazowanie na społecznie utrwalonych przekonaniach i stereotypach skraca dystans w relacji nadawcy i odbiorcy, nadając jej poczucie bliskości. W konsekwencji oznacza to zmianę charakteru komunikacji, co przekłada się także na popularność produkcji. Stosunkowo łatwiej przywiązać się nam do serialu, gdy twórcy zwracają się do nas bezpośrednio. 

Sztuka „memowania” 

Każde dopasowane sytuacyjnie odniesienie do popkultury ma wzmocnić intuicyjne działania przekazu na odbiorcę. Im jest ich więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że ów nawiązanie zachowa się na dłużej zarówno w przestrzeni medialnej, jak i podświadomości widza. Warunkiem przedostania się do kanonu jest uniwersalność przekazu, a budujący go kod musi operować na znanych nam wartościach, obrazach lud ideach, dzięki którym swobodnie komentujemy rzeczywistość.  

Jest to jeden z efektów krótkiego dystansu między serialem a odbiorcą. Wiemy już, że bliższy kontakt oznacza silniejsze utożsamienie się z treścią tekstu kultury. Ekspresyjny krzyk Michaela Scotta, zaskoczonego ponownym pojawieniem się w pracy jego zaciekłego wroga z działu HR, bywa często wykorzystywany w filmikach i memach w przeróżnych kontekstach. Na podobnej zasadzie działa fraza wypowiedziana przez Jana Pawła, który każe jednemu z bohaterów wyspowiadać się z absurdalnego pomysłu. Takim symbolom możemy nadawać dowolne znaczenie niemal w nieskończoność, dopasowując je wedle własnego upodobania.  

„The Office” i „1670” to nadal seriale diametralnie różniące się od siebie, ale w istocie stworzone na wspólnym gruncie. Oparte na określonej fabule i konwencjach są otwarte na interpretację i medialne wykorzystanie przez odbiorcę. Wychodzą widzowi naprzeciw i pozwalają połączyć rozrywkę z obfitymi nawiązaniami kulturowymi.

Oliwia GÓRSKA