Etyka pracy dziennikarza bywa traktowana jak przestarzały kodeks. To atrakcyjność tematu i jego potencjalny rozgłos stały się czynnikami decydującymi o pojawieniu się artykułu w gazecie. Rzadziej pod uwagę bierze się wartości cenne z perspektywy moralnej. Sylwetka Jake’a Adelsteina z „Tokyo Vice’’ to archetyp sprzeczności w tym obarczonym ryzykiem zawodzie. Błąkanie się po ulicach japońskiej stolicy pod koniec ubiegłego wieku jedynie owe ryzyko zwiększa.
Od zakończenia pierwszego sezonu minęły przeszło dwa lata. To dużo czasu, jeśli weźmie się pod uwagę seriale powstające w stajni HBO MAX, zwłaszcza te dobrze rokujące na przyszłość, jak ,,The Last of Us’’ czy ,,House of the Dragon’’. Osadzone kolejno w utopijnej i fantastycznej rzeczywistości historie ugrzęzły w myślach recenzentów właśnie z uwagi na swoją storytellingową wyjątkowość. Fabuła na podstawie prawdziwych wydarzeń nie jest potencjalnie aż tak pociągająca; nie oferuje przeżyć rodem ze snu. To tylko teoretyczne założenia, bo oniryczne Tokio utrzymuje mroczny klimat opowieści o yakuzie, naznaczonej światłem neonów, opalizujących na twarzach bohaterów; spisem reguł o skomplikowanej moralności i niemal melodyjną kaskadą języka japońskiego. Tym bardziej szkoda, że platforma – z subiektywnego punktu widzenia – nie postawiła na szerzej zakrojoną reklamę, jaką zastosowano przy wymienionych powyżej serialach. ,,Tokyo Vice’’ zasługuje na większą uwagę z wielu powodów, a przypisanie mu średniej klasy jest niedocenieniem drzemiącego w nim potencjału.
Aktor aktorowi nierówny
Jednym z elementów składowych sukcesu serialu jest bezbłędna intuicja realizatorów w doborze obsady. W drugim sezonie witamy się głównie ze znajomymi twarzami, choć zakończenie pierwszego nie dawało nam takiej obietnicy. Zaangażowany w krwawy cliffhanger Sato, sportretowany przez Sho Kasamatsu, chyłkiem ucieka spod gilotyny i kradnąc dla siebie dużą część czasu ekranowego. Szczęśliwy splot wypadków sprawia, że sceny dzielone z Samanthą (Rachel Keller) dostarczają przyjemnego elektryzującego napięcia, którego nie powstydziłoby się małżeństwo Rhaenyry i Daemona z „House of the Dragon’’.
Aż trudno uwierzyć, jak bardzo naturalna i namacalna jest iskrząca się między bohaterami „chemia”. Karuzela niechęci przeobraża się w uczucia znane z poprzedniego sezonu, w którym żarliwa sensualność szła w zgodnej parze z aksamitnym wyciszeniem. Znalezienie wspólnego języka i oddanie go na ekranie jest tym bardziej godne podziwu, jeśli weźmie się pod uwagę skromną filmografię obojga. Bogatszym doświadczeniem może pochwalić się Ken Watanabe, tu wcielający się w Hiroto Katagiriego, personę próbującą pogodzić dwie role – detektywa i ojca. Obserwuje się go ze szczególnym zainteresowaniem w momentach żonglowania obiema charakterystykami. Na dynamikę tej postaci spogląda się ciekawie z perspektywy głównego bohatera, za którego odpowiedzialny jest Ansel Elgort (znany m.in. z ,,Gwiazd naszych wina” czy ,,West Side Story”). Jake Adelstein to alegoria zawodu dziennikarza, ocierającego się o archetyp misyjności – poczucie konieczności ujawnienia prawdy znaczy więcej niż relacja z siostrą i międzyludzka przyjaźń. Kruchość życia nabiera dla niego znaczenia dopiero pod koniec finałowego odcinka. Wybiórczość okazywania empatii nie kwalifikuje Jake’a jako źle skonstruowanego bohatera, bo choć dla widza moralność niektórych decyzji przechodzi z szarości w czerń, tak ostatecznie drugi sezon utwierdza w przekonaniu, że jego postać jest efektem konsekwentnie egzekwowanego planu twórców serialu.
Czas pożegnania?
Detektyw Katagiri planuje emeryturę, bo chce poświęcić się wychowaniu córek. Samantha powiadamia Sato o potrzebie wyjazdu na nieokreślony czas poza Tokio i prosi, żeby na nią poczekał. Sposób, w jaki skonstruowana jest scena świadczy o tym, że bohaterowie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, zostawiając widza rozdartego w obliczu otwartego zakończenia. Na kwadrans przed napisami końcowymi większość wydarzeń wskazuje na pustą przestrzeń czekającą tylko na to, aż wypełni się nową historią. Twórcy serialu na razie nie chcą zdradzać szczegółów. – Śmieję się, bo wyobrażam sobie, jak robię 12. sezon i mam 100 lat. Ale to było cudowne, wszyscy, którzy zrobili 2. sezon (…) podchodzili do mnie i pytali: ale zrobimy więcej, prawda? – mówił na łamach serwisu ,,Serialowa’’ showrunner J. T. Rogers.
Wycofanie produkcji pełnej fabularnych niedomówień byłoby zmarnowaniem ogromnego potencjału, jaki stworzyło ,,Tokyo Vice’’ – dzieło autentycznie podchodzące do realiów japońskiego świata przestępczego, jak i zawodu dziennikarza. Brutalność, z jaką mierzą się bohaterowie, jest ogromną zaletą całego sezonu, mającą jednoznaczny wpływ na jego odbiór przez widza. Nawet dystans czasowy między akcją a momentem powstania serialu nie osłabia medialnej relacji, pozostawia ją jako materiał z krwi i kości, coś, co łatwo pozwala nam patrzeć na świat oczami Sato, Eimi czy samego Tozawy, głównego antagonisty. Ścisłe oddanie na ekranie specyfiki Tokio końca ubiegłego wieku wciąga w meandry kapsuły czasu. Pomaga temu spójna kompozycja wizualna – miastu dedykowane są chłodne barwy, sporadycznie przełamane jaskrawym światłem kolorowego neonu, a przestrzenie wykraczające poza arenę yakuzy zobrazowane są kolorami o głębokim nasyceniu.
,,Tokyo Vice” to przykład jakościowego materiału, za którym widz mógłby zatęsknić, zwłaszcza ten wychowany w czasach, gdy platformy streamingowe stroniły jeszcze od namiętnego usuwania tytułów. Należy mieć nadzieję, że nie będzie można mówić o nim jako jednym z przykładów tej paskudnej praktyki.
Oliwia GÓRSKA
[AK1]kogo?