Waleczna Panda powraca. Recenzujemy „Kung Fu Pandę 4″

W filmie przed Po czekają nowe, trudne wyzwania. / Źródło: kolaż własny, Gazeta Fenestra

Niegdyś podbił serca ludzi na całym świecie, od marca ponownie przyciąga do kin tłumy. Jak Po, najbardziej łakomy wojownik w historii kung-fu, wypada w najnowszej odsłonie swoich przygód? Jak to jest wracać do kin po ośmiu latach? Czy jest mocarnie? Sprawdzamy!

To, że Smoczy Wojownik powróci na wielkie ekrany wiadomo było od 2022 roku, kiedy to wytwórnia DreamWorks oficjalnie ogłosiła powstanie kolejnej części kultowej serii. Dwa lata później (6 marca na świecie i 8 marca w Polsce) kinowe projektory wyświetliły po raz pierwszy „Kung Fu Pandę 4”. Jej reżyserem jest Mike Mitchell, do franczyzy powrócili zaś aktorzy dubbingowi, w tym Jack Black podkładający, znany wszystkim głos Po (w polskiej wersji językowej Marcin Hycnar).

Box Office animacji wygląda nader dobrze. Nowa produkcja DreamWorks odnotowała drugie najlepsze otwarcie w tym sezonie z 57,9 milionami dolarów na koncie. W tym światowym również, bo w kilka tygodni od wejścia do kin, prawdopodobnie za sprawą chińskiej premiery, „Kung Fu Pandzie 4” udało się wyprzedzić drugą część „Diuny” na pozycji lidera. Fani niewątpliwie okazali wielkie zainteresowanie najnowszymi przygodami komicznej, acz dzielnej i walecznej pandy. Pandy, która to ze Smoczego Wojownika stać się ma duchowym przewodnikiem Doliny Spokoju. Musi więc szybko znaleźć i wyszkolić swego następcę, a także pokonać własne obawy przed objęciem nowej funkcji, w czym nie pomaga jej wieść o nowym zbliżającym się zagrożeniu dla świata. Mowa o Kameleonie, kradnącej umiejętności kung-fu największym z poległych mistrzów. Już wiadomo, że akcji i dynamiki w filmie nie zabraknie… Ale co na to widzowie? Prawdę powiedziawszy, jest to temat trudny, bo specyfika „Kung Fu Pandy 4” sprawia, że z miejsca zaczyna się ją oceniać dwutorowo: jako film i jako kontynuację uwielbianej serii.

Na tym pierwszym torze jest naprawdę dobrze. Wysokiej jakości animacja, widowiskowe sceny walki i porywająca muzyka rozbudzają apetyt na więcej. To rzecz przyjemna w oglądaniu, bezsprzecznie posiadająca wiele zalet: od uroczych, komicznie ukazanych relacji ojców Po, przez ciekawe zastosowanie kontrastu między wioską a wielkim miastem, aż do niepochamowanego apetytu oraz charakterystycznego humoru głównego bohatera. Animacja sprawnie podkreśla też upływ kolejnych lat życia znanych już postaci, wprowadzając również nowe: lisicę Zhen i wspomnianą już Kameleonę.

Ta pierwsza jest energiczna, uzdolniona w walce i znana w całym mieście. Ma trudną i złożoną przeszłość, przez co z zainteresowaniem patrzy się na jej losy oraz wewnętrzny rozwój. Z miejsca zdobywa sympatię widza, która narasta w miarę pogłębiania się jej znajomości z Po. Druga z nich – zmiennokształtna antagonistka – pragnie podporządkować sobie świat, będąc bezwzględna i wyzuta z empatii. Jej metody działania nasuwają pewne skojarzenia z przeszłością franczyzy, jednak nie stanowi to szczególnie uciążliwej wady. Twórcy pokazują, że wiedzą co zrobić, by widza utrzymać w napięciu, rozbawić i jednocześnie zaciekawić. Dobrą passę podsyca nowy sposób prowadzenia znanego motywu dwóch duszków, w którym wykorzystano postać mistrza Shifu. Trudno o lepszy wybór, jest to jeden z największych atutów filmu, choć jednocześnie pozostawia odbiorców z pewnym niedosytem. A gdy tylko spojrzy się na przeszłość sagi, cały obraz nabiera słodko-gorzkiego posmaku. Dlaczego?

Twórcy nie raz i nie dwa nawiązują do przeszłości serii, co mogłoby być dużą zaletą, gdyby nie sposób, w jaki to robią. Do fabuły wcielają zbyt wiele znanych, sprawdzonych w poprzednich latach schematów, za które kiedyś ludzie pokochali „Kung Fu Pandę”. Z kolei tam, gdzie logiczne zdawałoby się odwołanie do przeszłości, np. do nauk przekazywania chi wszystkim mieszkańcom wioski, co mogłyby okazać się pomocne w starciu z antagonistką – widz nie dostaje zupełnie nic. Większe rozgoryczenie wywołuje tylko Wielka Piątka, a raczej jej niemalże zupełny brak w najnowszej animacji wytwórni DreamWorks. Początkowo zdziwiony, choć dalej wyczekujący ich pojawienia się widz, dostaje jedynie cameo uwielbianych niegdyś postaci.

Co prawda jest „mocarnie”, jak powiedziałby Po, gdy w rytm uderza „Baby One More Time” w wykonaniu Jacka Blacka. Bez cienia wątpliwości, nawet jeśli nie najlepsza, jest to najbardziej satysfakcjonująca i epicka scena tej produkcji, która pozostawia na audytorium ogromne wrażenie. Niestety, to tylko garść elektryzujących i wybitnych krótkich chwil, i to w dodatku pod koniec filmu. Wcześniej o Tygrysicy, Żurawiu, Małpie, Modliszce i Żmii nie słyszy się nic. Rozżalony widz zachodzi w głowę, co się z nimi działo. Dlaczego Po nie poprosił ich o wsparcie w walce z tak wielkim zagrożeniem?

Twórcy najwidoczniej starali się złapać za ogon dwie sroki – wieloletnich fanów, jak i młodszych widzów, którzy poprzez „Kung Fu Pandę 4” mogliby wsiąknąć w dotychczasowe uniwersum. Zbyt mocno bazowali jednak na schematach z poprzednich części, w efekcie tworząc obraz mocno słodko-gorzki: bardzo dobry jako film (zwłaszcza, gdy nie zna się reszty franczyzy) i niezbyt zadowalający jako jego „wielka” kontynuacja.

Marcin KLONOWSKI