Cannes z RiGCZem – relacjonujemy 77. edycję festiwalu

Źródło: fot. Daria Sienkiewicz/Fenestra

Czerwony dywan, blichtr kamer i atmosfera przepychu – 77. edycja festiwalu filmowego w Cannes należała do wyjątkowych. Dlaczego? Dzikie i odważne eksperymenty gatunkowe zaskoczyły widzów oraz krytyków, dając nadzieję na to, że na festiwalach nadal nie brakuje świeżych i bezkompromisowych produkcji, które nie są rzeźbione jedynie pod gusta jury. 

Na lazurowym wybrzeżu niewiele się od zeszłego roku zmieniło: pogoda w maju rozpieszcza (choć w pierwszych dniach padał deszcz), Francuzi nadal nie mówią po angielsku (choć jakby lepiej z każdą edycją), a ceny w lokalnych restauracjach nadal są wysokie (choć coraz wyższe). Początek festiwalu dla wielu okazał się jednak pozytywną niespodzianką. Jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych na świecie wreszcie postanowiło zwiększyć budżet na internetowy system rezerwacji, dzięki czemu poranne „klikanie” na premiery należało do przyjemności. To bezprecedensowa sprawa, bo wcześniej czatowanie na wolne miejsca raczej kojarzyły się z męką oraz irytacją, co potwierdza również Paweł Szruba z portalu Immersja: – Francuzi znani ze swojej beztroski, tym razem naprawdę przyłożyli się, by poprawić błędy dręczące uczestników od lat. Na wspomnienie zasługuje tu usprawnienie systemu rezerwacji, który wreszcie działa! Nie żeby działał idealnie, nic z tych rzeczy, ale sam fakt jakiejkolwiek responsywności jest ogromnym krokiem naprzód. Podobnie ma się sprawa z punktualnością. Nie zna życia ten komu ułożony wcześniej harmonogram nie rozpadł się w rękach przez opóźnienia projekcji. W tym roku problem zniknął, poprawiła się też znacząco logistyka wpuszczania uczestników na poszczególne seanse – chwali dziennikarz. Cóż, Cannes zmienia się na lepsze – dostrzega swoje mankamenty i próbuje wsłuchać się w głosy widzów. To zadziwiające.

Na tegoroczną selekcję, ani nawet na decyzje jury również nie można narzekać. Rola przewodniczącej należała do jednej z najpopularniejszych reżyserek ostatnich lat: Grety Gerwig – twórczyni różowej „Barbie” i feministycznych „Małych kobietek”. Barwny program 77. edycji wydawał się wręcz skrojony pod gusta Gerwig – Jacques Audiard stworzył kryminalny antymusical o pragnącej korekty płci bossie narkotykowym („Emilia Pérez”); Coralie Fargeat zachwyciła (jak i podzieliła) publiczność groteskowym, emancypacyjnym body horrorem o kulcie młodości (The Substance”); zbiegły z Iranu Mohammad Rasoulof pokazał widzom idealną fuzję rodzinnego melodramatu i kina politycznego z silnymi kobiecymi postaciami w rolach głównych („The Seed of the Sacred Fig”), a Payal Kapadia, prezentując pierwszy od 30 lat indyjski film w konkursie, z wrażliwością opowiedziała o rozterkach kobiet żyjących we współczesnym Mumbaju („All We Imagine as Light”). Każdy z wymienionych wyżej tytułów zaskarbił sobie sympatię przewodniczącej, zgarniając po kolei złote statuetki. Najważniejsza nagroda powędrowała do faworyta festiwalu – Seana Bakera za „Anorę” – ironiczną opowieść o młodej striptizerce zakochanej w synie rosyjskiego oligarchy. Baker, po sukcesach „The Florida Project” czy „Red Rocket” pokazuje, że wciąż stać go na więcej.

Gerwig nie podejmowała jednak decyzji samodzielnie. Pozostałymi członkami jury byli: turecka scenarzystka Ebru Ceylan, amerykańska aktorka Lily Gladstone, francuska aktorka Eva Green, libańska reżyserka i scenarzystka Nadine Labaki, hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona, włoski aktor Pierfrancesco Favino, japoński reżyser Kore-Eda Hirokazu oraz francuski aktor i producent Omar Sy.  Międzynarodowe grono miało do obejrzenia aż 21 filmów. Trudno nie zauważyć, że w tym roku nagrodzano głównie filmy z kobiecym akcentem i feministycznym przesłaniem. To pocieszające, biorąc pod uwagę, że na 21 filmów tylko cztery wyreżyserowały kobiety. Zarządzający programem duet Iris Knobloch & Thierry Fremaux stworzył spójną tematycznie selekcję, w której nie zabrakło świeżości, gatunkowego szaleństwa i autorskiej przebojowości.

A jak konkursowy program oceniają inni krytycy? Jan Tracz, piszący m.in. dla portalu The Upcoming czy Interia Film, 77. edycję uznaję za udaną: – Niby canneńskie piekło, a jednak, wraz z upływem czasu, festiwal wspomina się nad wyraz ciepło. Tegoroczna edycja należy do tych udanych, choć konsensus krytyków jest zupełnie inny. A przecież działo się wiele: doświadczyliśmy nowych narodzin gwiazdy (rewelacyjna Mikey Madison w „Anorze”), na aktorskie wyżyny powróciła Demi Moore  („The Substance”), a Sorrentino ponownie zaprosił nas w kolejną sensualną wędrówkę filmową (transcendentne i poruszające „Parthenope”). Większość tytułów z konkursu głównego to naprawdę świetne kino – nawet jeśli nie każdy film dobrze się oglądało, to o wszystkich świetnie się myślało tuż po seansie (nawet tych złych i kiczowatych). Chyba tylko Cronenberg nie popisał się swoim dziwacznym i niejako problematycznym (tematycznie) autofellatio w „The Shrouds”. Ale to już inna historia! Niech żyje kino i miejmy nadzieję, że Wenecja nie będzie odstawać od tej edycji Cannes – mówi z entuzjazmem, trzymając kciuki za 81. edycję filmowego Biennale.

„Prawdziwym świętem kina” tegoroczne Cannes nazywa również Marcin Prymas – krytyk filmowy z portalu Pełna Sala: – Niezwykle wysoki poziom konkursu stanowił dla mnie miłe zaskoczenie po rozczarowującej selekcji z ostatnich lat. Poza zwycięską „Anorą“ nie mam wątpliwości, że długie dyskusje wzbudzać będą także monumentalne i szalone „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli, queerowa telenowela gangsterska Jacques’a Audiarda – „Emilia Pérez”, a zwłaszcza „The Substance” – feministyczny body horror zrodzony w umyśle Coralie Fargeat. W konkursie nawet Nawet tytuły, które już przed startem zabawy na Lazurowym Wybrzeżu machały głównie czerwonymi flagami, takie jak „Marcello Mio” Christophe’a Honore, czy „Motel Destino” Karima Aïnouza zawierają w sobie ciekawe elementy i nie są tylko odstającymi pośmiewiskami – podsumowuje dziennikarz. 

Gdy pytałam krytyków o ich największe filmowe rozczarowanie, najczęściej z ich ust padało: „The Shrouds”. Wśród antyfanów tytułu znalazł się również Paweł Szruba: – Film Cronenberga na papierze miał absolutnie wszystko bym go polubił, w rzeczywistości jednak okazał się zabójczo nieangażujący i rozwleczony. Scenariusz przypomina kultowe „The Room” do tego stopnia, że w pewnym momencie byłem święcie przekonany, że za chwilę na ekranie pojawi się Tommy Wiseau ze swoim kultowym już „Oh Hi Mark” – komentuje z przekąsem.

Na festiwalu w Cannes, jak zawsze można liczyć na dodatkowe atrakcje, jednym z nich było spotkanie z Meryl Streep, którą podczas festiwalu nagrodzono Honorową Złotą Palmą. Tak laureatka trzech oscarów wspominała początki swojej kariery w branży filmowej – Teraz największe gwiazdy filmowe na świecie to kobiety. Gdy ja zaczynałam, było zupełnie inaczej. Byłyśmy nieustannie podkopywane w negocjacjach ze studiami. (…) Kierownicy filmowi, którzy podejmują decyzje o realizacji filmów, żyją swoimi fantazjami. Dlatego, zanim w studiach na stanowiskach decyzyjnych pojawiły się dyrektorki, dla mężczyzn bardzo trudne było utożsamić się na ekranie z żeńskimi postaciami. Z kolei dla kobiet będących na kierowniczych posadach wyobrażenie sobie siebie w roli męskiego bohatera było czymś normalnym. (…) Pierwszym filmem, dzięki, któremu mężczyzna podszedł do mnie i powiedział, że wie, jak czuła się moja protagonistka, był „Diabeł ubiera się u Prady”. „Wiem jak to jest być tym, kto podejmuje decyzje, a nikt cię nie rozumie” – wyznał mi. To było dla mnie fascynujące. – podsumowała Streep.

Gdyby każda edycja oferowała tyle pozytywnych emocji, ile tegoroczna, nikt nigdy nie śmiałby już więcej narzekać na canneński festiwal. Jedno jest pewne – w  2024 roku  jest w kinach na co czekać.  

Daria SIENKIEWICZ