Na początku czerwca odbyło się najważniejsze spotkanie sezonu 2023/2024. Po wymagającej przeprawie, Borussia Dortmund w finale Ligi Mistrzów zmierzyła się z Realem Madryt. Dla drużyny Ancelottiego wielkie mecze są chlebem powszednim. Nie mogła jednak zlekceważyć zespołu z Niemiec, który w europejskich pucharach ogrywał rywala za rywalem.
Spotkanie to miało wyjątkowy charakter nie tylko przez samą obecność drużyny Terzica, ale też ze względu na to, iż był to ostatni występ legendy Borussii. Marco Reus miesiąc przed finałem ogłosił, że jest to jego ostatni sezon w barwach klubu, który reprezentował od 2012 roku oraz wcześniej w młodzieżówce. Nigdy nie wygrał on ani Bundesligi, ani Ligi Mistrzów, mimo iż wielokrotnie jego drużyna kończyła te rozgrywki na drugiej pozycji (większość w lidze niemieckiej). Marco miał więc ostatnią szansę, by sięgnąć po prestiżowy tytuł ze swoją ukochaną drużyną. Finał ten był również wyjątkową okazją dla Realu Madryt, który jest najczęstszym triumfatorem tych rozgrywek w historii piłki. Przed tym meczem sięgnęli po trofeum aż 14 razy, jednak trzeba przyznać, że liczba 15 ładniej się prezentuje w statystykach.
W wyjściowych jedenastkach nie doświadczyliśmy większych zaskoczeń. Z uwagi na swoją przeciętną formę, na ławce zasiadł wcześniej wspomniany Marco Reus, a po drugiej stronie do podstawowego składu nie załapał się Andrij Łunin. Ukraiński bramkarz rozgrywał fenomenalny sezon i udział Realu w finale jest w dużej mierze jego zasługą, jednak na jego nieszczęście do zdrowia wrócił akurat Thibaut Courtois. Belg mimo ponad półrocznej kontuzji, ponownie udowodnił, dlaczego jest jednym z najlepszych na swojej pozycji. Wbrew przewidywaniom ekspertów, to Borussia jako pierwsza przejęła inicjatywę i rozpoczęła szturm na bramkę „Królewskich”. W ciągu kilku minut napastnicy niemieckiego klubu doprowadzili do trzech stuprocentowych sytuacji, których nie potrafili wykorzystać. Najpierw Brandt otrzymał świetne podanie w tempo od Füllkruga, jednak mając przed sobą tylko bramkarza, fatalnie spudłował. Po kilku minutach przed jeszcze lepszą szansą stanął Karim Adeyemi, który minął Courtoisa, jednak za daleko wyrzucił piłkę, w konsekwencji obrońca zdążył go dogonić i przeszkodzić w zdobyciu bramki. W 22. minucie w słupek trafił wcześniej wspomniany napastnik Borussii, co wiele mówi o tym, jakiego pecha miała drużyna Terzica. Do końca pierwszej połowy po strzałach Adeyemiego oraz Sabitzera jeszcze dwa razy musiał interweniować bramkarz „Królewskich”. Piłkarze Realu nie stworzyli żadnej groźnej akcji w ciągu pierwszych 45 minut, jednak znani są oni z „rozkręcania się” wraz z upływem czasu. Do szatni schodziła więc jedna nienasycona drużyna, która mogła pluć sobie w brodę za zmarnowane okazje oraz zespół, który czekała krytyka w szatni ze strony trenera.
Rekord podbity
Ancelotii ponownie pokazał swój niesamowity kunszt trenerski, ponieważ Real Madryt w drugiej połowie był zgoła inną drużyną. „Los Blancos” zaczęli kreować sytuacje oraz grać odpowiedzialnie w obronie, natomiast Borussia straciła swój zapał z pierwszych 45 minut. Przez całą drugą połowę stworzyła tak naprawdę tylko jedną bardzo groźną akcję, a pałeczkę przejęła drużyna z Hiszpanii. W 72. minucie Terzić zmienił Adeyemiego, a na boisku pojawił się Marco Reus. Ta decyzja była moim zdaniem błędna, ponieważ z boiska powinien zejść niewidoczny Sancho. Bez młodego skrzydłowego gra ofensywna Borusii wyglądała jeszcze mniej dynamicznie, a to właśnie po tej zmianie padła pierwsza bramka. Po wzorowo wykonanym rzucie różnym, piłkę do bramki skierował Dani Carvajal, tym samym podsumowując świetny sezon w swoim wykonaniu. Stracony gol wprowadził w szeregi drużyny z Dortmundu jeszcze większy chaos. Nie byli oni w stanie przejść przez obronę „Królewskich”, mieli również problemy z prostymi podaniami, czego konsekwencje odczuli mocno w 83. minucie. Wtedy to młody obrońca Borussii, Ian Maatsen popełnił karygodny błąd. Będąc kilka metrów przed własnym polem karnym, posłał piłkę prosto pod nogi Jude’a Bellinghama, który momentalnie zagrał do dobrze ustawionego Vinicusa. Brazylijczyk wykorzystał prezent i efektownie zakończył akcję bramką. Mimo dwubramkowej przewagi rywali, zawodnicy z Dortmundu walczyli do końca. Udało im się nawet zdobyć bramkę, jednak nie została uznana, z powodu spalonego. Mecz zakończył się wynikiem 2:0, co oznaczało piętnasty puchar Ligi Mistrzów w gablotce na Santiago Bernabeu.
Wygrało doświadczenie
Analizując przebieg spotkania finałowego pomiędzy Realem a Borussią, przychodzi do głowy kilka wniosków. Pierwszym jest przewaga doświadczenia, które zdecydowanie przemawiało na korzyść drużyny z Hiszpanii. Nie licząc Bellinghama oraz Joselu, to każdy zawodnik „Królewskich” zdobył chociaż raz w karierze tytuł Ligi Mistrzów oraz wielokrotnie występował w decydującej fazie tych rozgrywek. Natomiast Terzić miał w swojej kadrze tylko jednego zawodnika, który mógł się pochwalić tym sukcesem, Emre Cana.
Dla zdecydowanej większości piłkarzy był to najważniejszy mecz w karierze o niespotykanej dla nich wcześniej wadze. Borussia dysponuje wieloma dobrymi zawodnikami, którzy mają ogromny potencjał, natomiast trudno tam znaleźć piłkarzy klasy światowej. Wyróżnić mógłbym tylko Hummelsa i Kobela, natomiast Ancelotti ze względu na obszerność swojej kadry, posadził kilku fantastycznych zawodników na ławce. Vinicius oraz Bellingham to główni kandydaci do zdobycia najbliższej Złotej Piłki, co mówi samo za siebie. Tegoroczne zwycięstwo Realu to tylko kolejny dowód na to, jak świetnie prowadzony jest ten klub.
Roch ORZECHOWSKI