Zeszły sezon miał być dla Lecha kolejnym znaczącym krokiem naprzód. Po Mistrzostwie Polski i ćwierćfinale Ligi Konferencji Europy w dwóch kolejnych kampaniach, kibice marzyli, by połączyć ze sobą te sukcesy. Wysokie ambicje zostały jednak zweryfikowane niezwykle brutalnie.
Śledząc media społecznościowe przed startem minionej już kampanii, łatwo było odnieść wrażenie, że kibice nie wyobrażają sobie innego rezultatu niż triumf w lidze. Ich oczekiwania były w pełni uzasadnione. Silna kadra wzmocniona sensownymi na papierze transferami, udana końcówka wcześniejszych rozgrywek i trener, który zbudował swoją wiarygodność na europejskiej arenie, a na ligowym podwórku zdobył duże doświadczenie. Jak się okazało, ten ostatni czynnik obrócił się przeciwko Lechowi. Owszem, John van den Brom po burzliwym początku zdołał zapoznać się z realiami Ekstraklasy, a cztery zwycięstwa z rzędu w lidze na koniec jego debiutanckich rozgrywek dawały podstawy ku temu, żeby sądzić, że Holender wie już, jak poukładać swój zespół, by ten był skuteczny w lidze. Niewykluczone, że trener z Beneluksu tak właśnie pomyślał, miał do tego prawo. Wydaje się jednak, że jeśli faktycznie tak było, to zabrakło mu w tym pokory. Im dłużej trwał sezon, tym coraz częściej podnoszony był zarzut, że van den Brom zlekceważył Ekstraklasę, sądząc że liga sama się wygra. „Kolejorz” zaczął ligową kampanię udanie, bo po trzech meczach miał siedem punktów. Mniej cieszyć mógł styl gry, gdyż nie był on tak przekonujący, jak tuż przed wakacjami. Wydawało się wtedy, że po prostu potrzeba trochę więcej czasu, aby Lechici doszli do optymalnej formy. W sierpniu pojawiły się jednak pierwsze poważne symptomy tego, że niekoniecznie będzie tak łatwo i przyjemnie. Po kompromitującej porażce w dwumeczu eliminacji Ligi Konferencji Europy z niżej notowanym Spartakiem Trnava było już słychać pierwsze głosy domagające się zakończenia współpracy z holenderskim szkoleniowcem. Jakby tego było mało, trzy dni później „Kolejorz” poniósł porażkę 1:3 ze Śląskiem Wrocław.
Zespół pełen sprzeczności
Drużyna dostała czas, by pozbierać się po dwóch mocnych ciosach, ponieważ terminarz ułożył się tak, że do kolejnego spotkania miała niemal dwa tygodnie przerwy. Po niej Lech wrócił do dobrego punktowania, bo w czterech kolejnych konfrontacjach zainkasował 10 punktów. Warto zwrócić jednak uwagę, że wszystkie odbyły się na stadionie przy ulicy Bułgarskiej. Nie zmienia to faktu, że po ostatniej z nich wrócił optymizm, zachwiany sierpniowymi niepowodzeniami. „Kolejorz” wygrał bowiem przekonująco 4:1 z broniącym tytułu Mistrza Polski Rakowem Częstochowa. Jak się okazało osiem miesięcy później, był to jeden z nielicznych meczów w wykonaniu Lechitów podczas sezonu 2023/2024, który można uznać za faktycznie udany. Trzy dni po rywalizacji z Rakowem, „Kolejorz” pojechał do Szczecina. Był to dobry moment, by wreszcie nabrać właściwego rozpędu. Dwa zwycięstwa z rzędu z bardzo poważnymi rywalami mogłyby dodać bardzo dużej pewności siebie. Starcie z Pogonią zakończyło się jednak olbrzymią kompromitacją i przegraną w wymiarze 0:5. Tymi czteroma dniami z przełomu września i października można zdefiniować rundę jesienną w wykonaniu „Kolejorza”. Nie potrafił on bowiem ani razu wygrać przynajmniej trzech kolejnych spotkań, co dla zespołu walczącego o tytuł jest niedopuszczalne. Gdy już udawało się sięgać po trzy punkty, zazwyczaj zdobywane w mało przekonującym stylu, to przytrafiał się kolejny kompromitujący występ. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy Lech: wypuścił trzybramkowe prowadzenie u siebie z Jagiellonią, w Warszawie zagrał do bólu pragmatycznie, poniósł dwie domowe porażki z rzędu (z Widzewem Łódź i Piastem Gliwice) i zremisował 2:2 wyjazdowy mecz z Radomiakiem Radom (przy prowadzeniu 2:0 do 78. minuty). Taka postawa drużyny skłoniła władze klubu do podjęcia decyzji, której coraz mocniej domagali się kibice – zwolnienia Johna van den Broma.
Był to ostatni rozsądny ruch pionu sportowego. Postanowiono bowiem zaryzykować i dać szansę Mariuszowi Rumakowi, który od dobrych kilku lat był poza klubową piłką. Większość kibiców nie spodziewało się wiele dobrego, a i tak się rozczarowali. Zespół po całkiem udanych dwóch inauguracyjnych spotkaniach zupełnie się posypał. Ostatnie kolejki sezonu były już sportową agonią. Choć w Poznaniu w ostatnich latach przywykli do rozczarowań, to czegoś takiego i tak dawno nie widzieli. Każdy kolejny mecz przybierał już coraz bardziej groteskowy wymiar. Lech nie tylko stracił szansę na odzyskanie mistrzowskiego tytułu i Pucharu Polski, ale wypadł nawet z rywalizacji o europejskie puchary. Mariusz Rumak kompletnie nie poradził sobie z tym zadaniem. Dobitnie świadczyły o tym nie tylko wyniki oraz gra, ale również sytuacje podczas konferencji prasowych, gdy trener pytany o przyczyny niemocy swojej drużyny, stwierdzał, że sam nie zna odpowiedzi na to pytanie.
Naiwnym byłoby obciążanie całą winą Mariusza Rumaka. Prawdopodobnie nie wiele by to zmieniło, ale władze poznaniaków nie pomogły swojemu trenerowi i nie zdecydowały się na przeprowadzenie żadnego zimowego transferu. Nawet w obliczu problemów zdrowotnych Mikaela Ishaka oraz bardzo słabej dyspozycji innych piłkarzy, o których w tych wszystkich rozważaniach nie można zapominać. Na próżno szukać zawodnika, któremu nie oberwało się podczas minionego sezonu. Jeśli zespół w trakcie rozgrywek był prowadzony przez dwóch różnych szkoleniowców i grał tak samo źle, a może nawet zanotował regres, to raczej trudno znaleźć logiczne powody, by bronić piłkarzy. W rundzie wiosennej większość z nich wyglądała tak, jakby pierwszy raz miała styczność z piłką nożną, bo popełniali wiele absurdalnych błędów. Ich kulminacja nastąpiła w meczu z Legią, który poznaniacy przegrali po dwóch irracjonalnych golach samobójczych.
Najtrudniejszy do przebolenia jest fakt, że niemoc ogarnęła też innych faworytów w walce o czołowe lokaty. Wygranie ligi nie wymagało więc perfekcji, wystarczyło po prostu się nie skompromitować. Najgorsze dla Lechitów jest to, że nie za bardzo widać perspektywy na szybką poprawę sytuacji. Prawdopodobnie nic nie poprawi nastrojów do startu sezonu. Zarząd schował głowę w piasek, trochę tak jakby ostatnich miesięcy nie było. Lech stał się szablonowym przykładem na to, że niedanie sobie szansy na zrobienie kolejnego kroku może skutkować poważnym regresem. Nikt nie zrobił w zimie nic, by stworzyć choć pozory walki o korzystny rezultat, za co przy Bułgarskiej będą musieli zapłacić wysoką cenę.
Igor DZIEDZIC