Czar demonów trwa. AC/DC w formie

Śpiewają: „We salute you”, my im też
fot. Marcin Klonowski/Fenestra

Kaszkiet, szkolny mundurek, ściana wzmacniaczy i rzesze fanów. Stają na scenie i szczęka opada do samej ziemi – co nieśmiało się uniesie, to znów musi z wrażenia opaść. Niech leży, z euforii można i tak krzyczeć, a POWER UP Tour kopie aż do dziś. To w końcu demony spod znaku pioruna, AC/DC.

Końcówka września, miesiąc od zakończenia europejskiej POWER UP Tour a tu w Antyradiu trwa w najlepsze tydzień z AC/DC, w Warszawie na dwa dni staje pop-up store z oficjalnym marchem. Wraz z nim nim w pobliskim Starbucksie pojawia się tematyczny napój, trwa również mini zlot klubu motorowego Harley-Davidson Warsaw Chapter Poland z muzyką australijskiej grupy na głośnikach. Mijają tygodnie a świat nie zapomina o świętującej 50-lecie legendzie ciężkiego brzmienia. Bo i jak tu zapomnieć po takim powrocie? 

Pisało się swego czasu o AC/DC, iż są oni jednym z ostatnich rockowych stadionowych gigantów. I pisać się będzie dalej, bo w pierwszej od 2016 roku trasie koncertowej panowie spod znaku pioruna przyciągnęli  dzikie, wygłodniałe rocka tłumy wszędzie, gdzie się pojawiali. Ludzie wyczekiwali ich godzinami, skandowali ich imiona, ubierali się na ich podobieństwo, czasem i biegli niczym olimpijczycy po najlepsze miejsca. Na stadionach, odkrytych arenach, w deszczu czy pełnym słońcu – na każdym z 24 zaplanowanych koncertów. Armia diabłów – i to w każdym przedziale wiekowym –  można by nazwać fanów, za sprawą rogów, które pobłyskiwały na głowach znacznej części zgromadzonych. Nie inaczej było 16 czerwca w Rinnie (Drezno), gdzie wyczekiwanie, radość i euforia mieszały się ze sobą jak w blenderze na długo nim starsi panowie pokazali się na scenie. Byłaś, byłeś na koncercie AC/DC? Zamykasz oczy i widzisz to jako żywo.

The Pretty Reckless, charyzmatyczny i zadziorny suport, podsycał atmosferę aż w końcu na telebimach wyświetliło się intro, zapowiadające ostrą jazdę bez trzymanki. Pierwsze dźwięki gitar były już zapewnieniem, bo o to dźwięk ten dosłownie uderzył w tłum, przytykając bębenki uszne i mikrofony w telefonach – nokaut w najcudowniejszy z muzycznych sposobów. Tłum krzyczał, ziemia drżała – na scenie objawiły się siwe demony rock and rolla.

Demony, nie ma w tym przesady. Wiekowe, o energii, która przyćmiewa znaczną część młodszych artystów. I nic im skwar piekielny. Panowie pocą się, dyszą łapiąc oddech i ani na sekundę nie schodzą z tonu, nie zwalniają i idą tak ostro jak tylko można. Brian Johnson uśmiecha się niemalże przez cały czas – widać, jak wiele powrót dla niego znaczy – skacze, kuca, tańcuje, wyczynia swym głosem rzeczy nieosiągalne i oszałamiające. Nawet gdy wypinają mu się wszystkie kabelki, które tylko mogły mu się powypinać. 76-latek cofa się, ekrany, na których wyświetlano jego sylwetkę zostają wygaszone w chwili, gdy dopada do niego zespół techniczny. Kilka sekund później telebimy rozbłyskują ponownie, a Johnson już pędzi w stronę publiki niczym pocisk z uśmiechem jeszcze szerszym. W tym czasie ani na sekundę nie przestaje śpiewać, nie waha się, co więcej jakimś cudem śpiewa jeszcze głośniej i ostrzej. I tak pojawia się refleksja, że „Highway to Hell” – rzeczoną autostradę do piekła – to on ma w gardle a w strunach głosowych błyskawice.

Jak do piekła, to na pełnym gazie
fot. Marcin Klonowski/Fenestra

Angus Young, lat 69, w szkolnym mundurku na gitarze prowadzącej prowadzi nie tylko zespół, ale cały tłum a utrzymanie go w kadrze kamer musi stanowić nie lada wyzwanie dla operatorów. Dackwalki, wyskoki, tarzanie się po ziemi, bieg, solo z użyciem jednej dłoni, wymachiwanie gitarą, charakterystyczne kołysanie w rytm muzyki – wszystko z niezachwianą precyzją gry, interakcjami z publiką i diabelskim błyskiem w oku. Jest niczym rock’n’rollowy bolid wyścigowy, zwłaszcza gdy w biegu (i grze) po schodach podczas solo w „Let There Be Rock”, ledwie zauważalnie przystając wypija wodę z trzymanego przez członka ekipy technicznej kubeczka. Pit stop bez gaszenia silnika i rura.

Steve Young godnie reprezentuje dziedzictwo Malcolma, z pasją i wielką energią uderzając w struny gitary rytmicznej. W tym klimacie jak w domciu odnajdują się Chris Chaney na basie i Matt Laug na perkusji. Już za sprawą samej euforii panów ten koncert staje się najlepszym, a co dopiero gdy dorzucić do tego ich umiejętności, dobrze zaprojektowaną oprawę wizualną, mur wzmacniaczy i – rzecz jasna setlistę. Są utwory kultowe, jak i te rzadziej grane na żywo. Niekiedy symboliczne, gdy kolejno „If You Want Blood You Got It”, „Back in Black” i „Demon Fire” nakreślają rożne ery zespołu. Oprócz nich wybrzmiewają m. in.: „Shoot to Thrill”, „Stiff Upper Lip”, czy „High Voltage”. 

Zapał AC/DC nie przygasa, a nakręca się i pociąga tłum jeńców nie biorąc. Od pierwszych sekund, aż do ostatniego wystrzału kultowych armat towarzyszących „For Those About to Rock (We Salute You)”. Cytując instagramowy post Taylor Momsen i The Pretty Reckless z 9 lipca – „they ARE rock and roll […] AC/DC is a true FORCE OF NATURE”. I ta siła nie ma sobie równych.

Marcin KLONOWSKI