W ostatnim czasie byliśmy świadkami niejednego powrotu w świecie kultury. Triumfy w kinach święci „Beetlejuice Beetlejuice”, na ekrany wchodzi „Joker: Folie à deux”, niedługo będziemy mogli także oglądać sequel „Gladiatora”. Niezależnie czy spojrzymy na nową produkcję Tima Burtona czy wyprzedających Wembley braci Gallagherów wyraźnie zauważymy, że publiczność jest zainteresowana powrotami swoich ulubieńców. W teorii więc nie mamy na co narzekać. Czy na pewno?
Udany sequel, remake czy reboot powinien spełniać przede wszystkim dwa podstawowe kryteria. Pierwszym jest ogólne prawo kontynuacji, zgodnie z którym kolejne części powinny wnosić coś nowego względem pierwowzoru. Nowe, zupełnie inne wyzwania stojące przed bohaterami, ich pogłębienie i rozwój psychologiczny, poszerzenie i eksplorowanie nowych rejonów stworzonego świata, modyfikowanie konwencji i tonacji – możliwości jest wiele, ważne, żebyśmy nie mieli do czynienia ze zwykłą powtórką z rozrywki. Założenia te doskonale realizował „Ojciec Chrzestny II”, a szukając bardziej współczesnych przykładów na myśl przychodzi chociażby „Casino Royal”. Seria o Jamesie Bondzie doczekała się za jego sprawą uwspółcześnienia i odświeżenia – film był utrzymany w poważniejszej tonacji, jak na standardy przygód agenta 007 także bardziej realistycznej, pozbawionej przerysowania, które często mogliśmy oglądać w poprzednich odsłonach. Dzieło obecnie uważane jest za jedną z najbardziej udanych części kultowej franczyzy, a słowa uznania padają nie tylko ze strony fanów Bonda, ale także osób, które nie były dotychczas szczególnie do niego przekonane.
Drugim kryterium, już ściśle związanym z faktem powrotu po latach, jest autentyczność. Nostalgia, która nie jest usilnie i nachalnie wzbudzana w widzu, ale którą możemy przede wszystkim zauważyć na ekranie. Naturalność w ponownym wykreowaniu dobrze znanego świata. Twórca może pójść też inną drogą, w pełni zaproponować nowe otwarcie i w żaden sposób nie odwoływać się do sentymentu, jednak kiedy decyduje się przemawiać do emocji fanów – ważne, żeby nie popadł przy tym w sztuczność. Udało się to chociażby w filmie „Rocky Balboa”. Zrealizowany 16 lat po „Rocky V” przedstawiał tytułowego boksera jako 50-latka zajmującego się restauracją, który powraca na ring, żeby stoczyć jedną walkę. Nostalgia silnie wybrzmiewała już za sprawą samej fabuły. Był to zrozumiały krok, biorąc pod uwagę moment powstania, i krok, który został zrealizowany w sposób, niepozostawiający widzów z poczuciem fałszu. Do tego po dość niemrawej „piątce” i silnie osadzonych w latach 80. częściach III i IV, „Rocky Balboa” także oferował nową perspektywę. Obraz, który z jednej strony nawiązywał do całkiem przecież przyziemnej części pierwszej, ale z drugiej – po wyraźnie zaznaczonym upływie czasu, za którego sprawą odsłona ta była inna od wszystkich poprzednich.
Dobry sequel – jaki?
Po zrealizowaniu tych dwóch wymogów, myślę, że możemy mówić o powrocie, który nie jest produkcją niepotrzebną i nakręconą wyłącznie w celach zarobkowych. Niestety, można odnieść wrażenie, że tego typu filmy są w mniejszości. Na pewno przynależy do nich „Mad Max: Na Drodze Gniewu”. Dzieło przyjęte zostało nie tyle pozytywnie, wręcz entuzjastycznie. Znakomicie zrealizowane post-apokaliptyczne kino akcji, kreatywnie i twórczo wykorzystujące współczesne możliwości (z nastawieniem na praktyczne efekty specjalne), wprowadzające postać Furiosy, której popularność przyczyniła się do premiery w bieżącym roku także osobnego, poświęconego jej filmu. „Na drodze Gniewu” znalazł się obok „Wojownika Szos” najlepiej ocenianą produkcją z całej serii, przy czym pomimo trzydziestu lat przerwy pomiędzy tą częścią, a poprzednią George Miller w żadnym momencie nie próbuje wzbudzać u widzów nostalgii. Co prawda, pomysł na film zaczął kształtować się jeszcze w latach 90., ale nawet wtedy było to kilkanaście lat po poprzedniczce, a realizacja zdjęć rozpoczęła się kolejne lata później. Produkcja jednocześnie nie pozostawia wątpliwości z jaką sagą mamy do czynienia i wprowadza do niej nowe elementy. Dzięki temu to w pełni uzasadniony sequel – wyraźnie osadzony w charakterystycznej marce, a przy tym wiele oferujący od siebie. Podobnie sprawa ma się z filmem „Blade Runner 2049” – czerpiącym z arcydzieła Ridleya Scotta, ale go nie kopiującym.
Niestety, w podobnych superlatywach trudno wypowiedzieć się o „Gwiezdnych Wojnach: Przebudzeniu Mocy”. Mimo, że w teorii było to otwarcie nowej trylogii, to nie bezzasadne były liczne opinie, że J.J. Abrams zaproponował swoisty remake „Nowej Nadziei”. Zamiast poszerzać znany nam świat, wykorzystywać jego bogactwo, kreować zupełnie nową, interesującą opowieść twórcy wykorzystali liczne powtórzenia i powielili znane rozwiązania.
Sequele, sequele, sequele…
Za największy problem nie uważam jednak samego faktu, że na ekrany wchodzą nieudane sequele, remaki czy rebooty. Zawsze można je po prostu ignorować. Problem stanowi coś innego… W ciągu ostatnich dziesięciu lat mogliśmy oglądać nowe podejścia do „Rocky’ego”, „Mad Maxa”, „Gwiezdnych Wojen”, „Indiany Jonesa”, „Ghostbusters”, „Obcego”, „Predatora”, „Rambo”, „Robocopa”, „Terminatora”. Wymieniłem tylko przykłady z lat 70. i 80. Można sobie w tym momencie zadać pytanie – ile takich serii w ciągu obecnej dekady powstało? Na myśl przychodzi mi tylko „John Wick”, który także zdaje się sagą nieco mniejszej wagi i „Diuna”, której wartość po latach jeszcze zostanie zweryfikowana. Dzisiejsze kino z pewnością nie przeżywa kryzysu, co roku powstają interesujące dzieła, które w przyszłości mogą otrzymać rangę klasyków. Inaczej sprawa wygląda w segmencie tych kultowych, popkulturowych serii, które wciąż posiadają rzesze oddanych fanów. Wyraźnie widać, że ten aspekt kinematografii został w ostatnim czasie zaniedbany, okopując się w bezpiecznych ramach znanych i lubianych marek. Sequele to nie tylko bezpieczniejsze i mniej wymagające zadanie niż zaproponowanie czegoś nowego, ale także niemal pewny sukces komercyjny. Efektem tej pokusy są powroty nie tylko nieudane, ale wręcz wymuszone. Wyraźnie widać to obecnie – pomysł nakręcenia „Joker: Folie à deux” od początku mógł budzić wątpliwości – hit z Joaquinem Phoenixem wydawał się zamkniętą historią, która doskonale działała samodzielnie. Opinie zarówno krytyków, jak i widzów potwierdzają, że kolejna część była w tym wypadku niepotrzebna. Podobnie wydaje się zapowiadać „Gladiator II”, kontynuujący historię w jeszcze większym stopniu zdającą się zamkniętą opowieścią. Wspomniany wcześniej film „Beetlejuice Beetlejuice” prezentuje się całkiem przyzwoicie, choć nie dorównuje swojemu pierwowzorowi, „Sokowi z Żuka”. Choć nie jest to dzieło idealne, a jego mankamenty dotyczą głównie aspektów czysto filmowych, Tim Burton z powodzeniem odtwarza świat znany z pierwszej części. Twórca w umiejętny sposób odwołuje się do kluczowych motywów oryginału, zachowując jego charakterystyczną estetykę. Niestety, w finale reżyser miejscami nadmiernie eksploatuje nawiązania, co niekiedy osłabia świeżość narracji, choć nie wpływa znacząco na odbiór całości.
Nostalgia i próby jej wzbudzenia nie są niczym złym, a wręcz przeciwnie – mogą być przecież źródłem inspiracji i artystycznej głębi. Twórca, który ma wizję i pomysł, może w obrębie dobrze znanej i zasłużonej serii stworzyć wyjątkową opowieść, która odda hołd oryginałowi, jednocześnie dodając coś nowego. Wiarygodny powrót ulubionych bohaterów potrafi przynieść widowni niesamowicie pozytywne emocje, łącząc przeszłość z teraźniejszością. Lepiej jednak, aby tego typu projekty pozostały swoistym marginesem, obok którego będą powstawać produkcje świeże i innowacyjne, które same za kilkadziesiąt lat staną się obiektem sentymentalnych powrotów.
Aleksander GRĘDA