Duchy Dzikiego Zachodu. Smutne losy ikony amerykańskiej przyrody

Mustang jest postrzegany w kulturze masowej jako personifikacja wolności. Źródło: Pixabay.com. Licencja – Pixabay Content License. Autor – Daron Herbert

Szacunek do przeszłości jest integralną zasadą prawidłowego rozwoju każdego społeczeństwa niezależnie od położenia geograficznego. Na rozległych preriach Ameryki Północnej można go znaleźć równie łatwo co igłę w stogu siania, ponieważ człowiek za wszelką cenę zapragnął zetrzeć w pył żywe wspomnienia jego słabości. Tam, gdzie wiatr tka historie równie stare co świat, narodził się nieujarzmiony mit mustanga, dzikiego konia, który już niedługo naprawdę stanie się duchem.

Przodkowie współcześnie żyjących osobników w XVI wieku zeszli ze statków razem z hiszpańskimi konkwistadorami. Porzucone przez swoich właścicieli eurazjatyckie konie zdziczały i rozpoczęły ekspansję w całej Ameryce Północnej, przy czym większość tabunów osiadła na zachodnich terenach. Jako pierwsi zainteresowali się nimi rdzenni mieszkańcy kontynentu, którzy szybko zaadaptowali je do swoich potrzeb – pomagały nie tylko przy transporcie, ale ułatwiały prowadzenie polowań i działań wojennych pomiędzy plemionami. Swobodne życie dzikich koni trwało w zasadzie aż trzysta lat, do momentu eskalacji konfliktu Stanów Zjednoczonych i Hiszpanii w 1898 roku oraz I wojny światowej. Obydwa wydarzenia znacząco przyczyniły się do zredukowania liczby osobników, która już nigdy nie wróciła do swojej dawnej kondycji – organizacje rządowe, założone celem uratowania dziedzictwa Dzikiego Zachodu, tylko w pierwszych latach istnienia podejmowały działania mające faktycznie przełożenie na poprawę katastrofalnej sytuacji koni. Im bardziej rozrastały się miasta, rozwijało się rolnictwo i potężniał przemysł, tym bardziej konie przeszkadzały, ponieważ niezależnie od działalności człowieka potrzebowały równie dużo naturalnego terenu co wcześniej. Obecnie można spotkać je najczęściej na suchych, rozległych stepach w Utah, Wyoming i Nevadzie.

Początek końca

W tekście ustawy ,,Wild Free Roaming Horses and Burros Act” z 1971 roku można znaleźć pompatyczny zapis, który określa dzikie konie jako „żywe symbole historycznego i pionierskiego ducha Zachodu”. W kontekście działań powołanej w tym samym czasie organizacji BLM – Bureau of Land Management – zapis ten brzmi groteskowo, ponieważ nie mają one nic wspólnego z jego założeniami. Pierwsze sygnały o nieprawidłowościach zaczęły docierać do opinii publicznej na początku ubiegłej dekady, gdy pogłoski o zatruwaniu naturalnych źródeł wody i brutalnej technice zapędzania potwierdziły obserwacje członków organizacji pozarządowych, m.in. American Wild Horse Foundation.

Przenoszenie dzikich mustangów z miejsca jest potocznie określane mianem ,,roundpen”. Jeśli kiedykolwiek słyszeliśmy helikopter krążący nad głową lub samolot przelatujący tuż obok nas, to uczucie grzmotu przechodzącego przez ciało jest dobrze znane. To także dźwięk rozpoznawalny w strefie działań wojennych. Wystarczy stanąć w odległości kilku metrów od startującej maszyny, by wiedzieć, że nie można oprzeć się jej brutalnej sile.

Wyobraźmy sobie, że nie wiemy, czym jest helikopter. Od setek lat żyjemy spokojnie na pustyni – jesteśmy pięknymi, dumnymi zwierzętami o wyostrzonych zmysłach, gotowymi do przemierzania dusznego stepu. Nagle, w niewytłumaczalny sposób, na niebie pojawia się bezlitosne stworzenie skoncentrowane na prześladowaniu nas o każdej porze dnia i nocy. Zaczynamy potykać się o krajobraz, który niegdyś był naszym domem.

W każdej łapance przerażone konie są oddzielane od swoich rodzin, ładowane na przyczepy i przewożone do miejsc przetrzymywania. Zaniepokojone klacze nawołują swoje źrebięta, a ogiery ranią się, próbując bronić się lub połączyć się z rodziną. Przerażone młode, szukające swoich matek w popłochu, padają z wycieńczenia. Spośród nich kilka jest regularnie poddawanych eutanazji z powodu obrażeń odniesionych podczas łapanki. Nie ma nic bardziej przerażająco niż rozpaczliwa prośba o wolność, donośne rżenie przesiąknięte strachem i bólem, gdy już niemal półżywe zwierzę z roztrzaskanymi kośćmi próbuje wrócić do swojego domu. . Transport skrajnie zastraszonego stada również jest obarczony ogromnym ryzykiem, którego jak dotąd nie udało się zniwelować.

BLM twierdzi, że odłowy są konieczne, by zapobiec nadmiernemu obciążeniu ziem publicznych. Jednak te same tereny są udostępniane dla komercyjnego wypasu bydła.

Ze stepu do klatki

Według danych udostępnionych przez BLM na wniosek organizacji pozarządowych w ubiegłym roku padło aż 267 dzikich koni trzymanych w ośrodku przejściowym w Nevadzie. Diagnozy przedstawione przez lekarzy weterynarii określają powody zgonów jako ,,nieznane” lub ,,niemożliwe do ustalenia”. To dane dotyczące wyłącznie jednego (!) takiego ośrodka, a warto nadmienić, że nigdzie nie wskazano ich rzeczywistej liczby. Wspomniane powyżej ośrodki to puste, piaszczyste wybiegi wysypane piachem, ogrodzone parzącymi od żaru słońca metalowymi barierkami. Oczekujące na adopcję zwierzęta tkwią w nich miesiącami, choć bardziej niż słowo ,,adopcja” pasowałoby ,,pseudoadopcja”, ponieważ dzięki przepisom wprowadzonym przez administrację Baracka Obamy najczęściej trafiają one do miejsc kaźni zlokalizowanych głównie w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i Meksyku.

W czasie jego prezydentury podpisano ustawę budżetową, która w 2011 roku usunęła zakaz federalnego finansowania inspekcji rzeźni dla koni. Teoretycznie te dwie sprawy nie są ze sobą powiązane, ale dopiero po zagłębieniu się w zasady adopcji ustanowione przez Bureau of Land Management można odnieść słuszne wrażenie, że rząd (nie)celowo zostawił otwartą furtkę dla osób związanych z przemysłem mięsnym. Jasno wskazuje się na dofinansowanie w kwocie tysiąca dolarów, przysługujące na utrzymanie każdego dzikiego konia po zabraniu go z ośrodka. Jeszcze w tym roku ukazał się raport, który sugeruje nie tylko podniesienie stawki do trzech tysięcy, ale i utworzenie programu honorowego dla ludzi gotowych przyjąć nadprogramową liczbę zwierząt. Te zasady brzmią dobrze wyłącznie na papierze, ponieważ organizacja w większości przypadków najwyraźniej nie podejmuje się formalnej weryfikacji adoptujących. Managerka do spraw komunikacji fundacji American Wild Horse Conservation (AWHC) trafnie zauważyła, że oferowanie ,,nagród” pieniężnych jedynie pogłębi problem i program nie jest w stanie spełnić swoich zadań. – Najbardziej pomijaną rzeczą jest to, jak traktowane są konie i z jakim rezultatem muszą się liczyć (…). Zwiększenie zachęt nie przyniesie nic więcej niż tylko wysyłanie coraz większej liczby koni do rzeźni – powiedziała Amelia Perrin w komentarzu dla dla ,,AWHC”.

Ta praktyka jest oburzająca i każdy mieszkaniec Stanów Zjednoczonych, który troszczy się o los dzikich zwierząt, powinien być rozgoryczony tymi pomysłami – i okrucieństwem, na jakie narażone są te zwierzęta. Co najgorsze i przerażające zarazem, to po prostu nie musi się dziać. Istnieją humanitarne alternatywy, w tym naukowo udowodnione szczepionki kontrolujące płodność. Właśnie w Nevadzie AWHC wdraża największy na świecie program dla dzikich koni bazujący na ingerencji człowieka w liczbę osobników zdolnych do rozmnażania. Podobne działania z powodzeniem utrzymują zdrowe populacje dzikich zwierząt na całym świecie.

Cena wolności

Mustangi to żywe pomniki historii. Ich przyszłość jest uzależniona od politycznych kalkulacji, nie od ustawy z 1971 roku, kiedy rząd Stanów Zjednoczonych zobowiązał się chronić je za wszelką cenę.

Dziś na rozległych preriach wciąż można dostrzec nieliczne stada. Ludzie dobrej woli, którzy zdecydowali się na adopcję z altruistycznych pobudek, wypuszczają konie na należące do nich tereny. Galop zdaje się jednak coraz bardziej przypominać ucieczkę – przed światem, który już dawno zapomniał, że każdemu należy się swoje miejsce.

Oliwia GÓRSKA