I kto tu jest „Wicked”?

Filmowa adaptacja nawiązuje do kultowego musicalu / Źródło: Joe Shlabotnik/Flickr.com/CC BY-NC-SA 2.0

Magia, koloryt i śpiew. W skład produkcji wieńczących filmowy rok 2024 tanecznym krokiem, w rytm nośnych utworów i ich aranżacji, wchodzi „Wicked” w reżyserii Jona M. Chu. Jak wygląda powrót do Krainy Oz, ku jej przeszłości? Czy warto wybrać się w tę podróż? Zobaczmy, co znalazło się w kociołku, w którym powstało pełne czarów kinowe dzieło.

Universal Pictures sięga po klasykę, tworząc prequel, który jednocześnie oddaje hołd oryginałowi i próbuje go na nowo zdefiniować. Przeniesiony na wielkie ekrany musical teatralny stanowi adaptację książki Gregory’ego Maguire’a. Film, który kilkukrotnie zmieniał obsadę reżyserskiego fotela powstał jako niemal trzygodzinne widowisko – co nawet dziś można uważać za odważne posunięcie – i już na starcie ogłoszono go… dopiero pierwszą z dwóch części. Produkcję zrealizowano za pokaźną kwotę 150 milionów dolarów. Ciekawa mikstura powstaje w tym produkcyjnym kociołku. Jak działa? Jakie są skutki jej audiowizualnego spożycia?

Nowe rozdanie

„Wicked” szybko przyciąga uwagę widza dzięki sprytnemu otwarciu. Po bloku zwiastunów i reklam innych produkcji, półmrok sali kinowej nagle zostaje rozświetlony przez projektor, rzucając przed nasze oczy obraz tak intensywnie kolorowy, że niemal zmusza do ich zmrużenia. Na początku trudno ogarnąć pełnię szczegółów, przez co nasz wzrok automatycznie stara się uchwycić więcej. Sztuczka skuteczna, najważniejsze, że nie rozczarowuje. Zaraz po niej dostajemy pierwszy treściwy kawałek historii.

Scena wypełniona nośnymi melodiami i dźwiękami słów. Niemal krzykiem dziesiątek gardeł . Euforia miesza się tu z nienawiścią o widocznie wieloletnich korzeniach. Jest i taniec, uzupełniony zrywaniem plakatów, stawianiem kukieł i wzniecaniem pod nimi ognia. Oto trwa wielkie święto – nie żyje Zła Wiedźma z Zachodu. Radość zrozumiała, w końcu w przydomku ma słowo „zła”, czyż nie? No, na razie to tak zostawmy.

Do wielkiej imprezy, nie można nazwać tego inaczej, dołącza we własnej osobie Glinda, Dobra Czarownica z Południa (z wyglądu w pierwszym skojarzeniu: Barbie!). Zaszczyca zgromadzonych spojrzeniem, dotykiem, od których z uwielbienia można zemdleć i – rzecz jasna – śpiewem. Nagle zastanawiający czar chwili pryska za sprawą pytania z tłumu. ,,Glindo, czy to prawda, że się znałyście?” I oto cofamy się w przeszłość, do studenckich czasów obu czarownic. W retrospekcję Glindy, choć z należytym oddaniem miejsca i głosu Elfabie, bo takie imię nosiła zła czarownica.

„Wicked witch = green witch”. Kojarzy się, prawda? Tego przez lata nauczyły nas osoby współtworzące kulturę, identycznie postrzegają to bohaterowie filmu. A tu psikus, niespodzianka – w rytm tańczących wskazówek zegara i kolejnych scen, ta utarta, a może nawet zaprawiona karta, zostaje odwrócona. „Wicked” rzuca ją w nowym rozdaniu. I pojawiają się pewne wątpliwości, które otwierają drzwi do całej gamy emocji skierowanych ku głównym postaciom – zarówno tej dobrej, jak i tej, w opinii tłumu, złej.

Elfaba zręcznie zdobywa sympatię widza. Żałujemy jej w dzieciństwie i we wczesnej dorosłości, a jej los, naznaczony przez bezlitosne zachowanie innych, łamie nasze serca. Zauważalna jest także jej wrażliwość – jak delikatna nić, która łączy ją z nami. Z kolei pierwsze sceny z Glindą wzbudzają jedynie uniesienie jednej brwi, a kolejne tylko zadziwiają, budując dystans. To nie jest postać, którą kocha się z miejsca, choć uwielbiana jest przez otaczający ją tłum i opinię ma nieskalaną. W zasadzie im dalej widz zagłębia się w historię, tym bardziej nie wie, jak tu się ustosunkować do tej zmiennej, czasem sprawiającej cieplejsze wrażenie, a momentami mierżącej, bohaterki. Pojawiają się pytania – kto naprawdę jest w Oz „wicked” (niegodziwy, zły, podły)? I co finalnie ukształtowało bieg znanej historii, jej zapis w mentalności mas? Twórcy w bardzo kontrastowy sposób zderzają charaktery obu postaci. Tej cichej, choć raz chcącej poczuć się akceptowaną i tej żywiącej się blaskiem fleszy, nie mogącej egzystować poza świecznikiem uwagi tłumu. Enemies to friends? Tak, zgadliście. I podczas seansu, ręczę, nie była to trudna zagadka.

Jest za to zastanawiający kult Czarnoksiężnika z Oz, mimo pewnych przerysowań, budzący skojarzenia ze schematami z naszego świata. Ciekawie ukazano zasięgi sieci jego wpływów czy komercjalizację wizerunku. Emocji i zaangażowania ma nam z kolei dodać sprawa zwierzęca – znikających zwierzęcych nauczycieli Shiz, aresztowań oraz utraconych głosów. Kto za tym wszystkim stoi?

Wachlarz na wyzwania

Gdy ostatecznie koloryt produkcji studia Universal Pictures ustępuje pola napisom końcowym, śpiewający i tańczący w naszych głowach „Wicked” wywołuje przemyślenia, pierwsze wrażenia oraz opinie, które są sprzeczne. Trudno mówić o zachwycie, nie można jednak zarzucić produkcji elementów rozczarowujących.

Po pierwsze, to wzorowy musical. Piosenki są nośne, adekwatne do scen i panujących w nich emocji, które także je kreują. Zaaranżowane z rozmachem, by obok ucha zachwycone było również oko. Wrażenie robią zgrane, zbiorowe choreografie, pomaga w tym zręczne i dość zróżnicowane prowadzenie kamery. No i oczywiście dobrej klasy śpiew.

Twórcy zadbali, by w kolejnych utworach muzycznych zostawić pole na ukazanie możliwości wokalnych Ariany Grande. To korzystne i dla niej, i dla całego filmu – zadowoli fanów piosenkarki, i zrobi wrażenie na pozostałej części audytorium. Ponadto oddać należy Arianie, że w „Wicked” pokazuje wspomniany już kunszt wokalny ale również aktorski. Trudno Glindę lubić – to sukces. Jednocześnie bawi ona celowym przerysowaniem. Artystka zrozumiała emocje swojej postaci – jej mentalność, aspiracje i postrzeganie świata.

W cieniu nie zostaje Cynthia Erivo, jako Elfaba. I jej spektrum, złożone z opanowania, oddania wielu lat doświadczeń wykluczenia i bycia ofiarą wyszydzania, a także zagubienia w obliczu własnej mocy robi niemałe wrażenie. Podobnie jak partie wokalne. I, trzeba przyznać, że zjednać sobie postać z góry uznawaną za skreśloną to wyzwanie – nie tylko dla aktorki, ale i dla scenarzystów oraz reżysera. Każda ze stron bardzo dobrze sobie z nim radzi. W pamięci zapada również znany z tegorocznego „KAOSU” Jeff Goldblum jako Czarnoksiężnik. Te trzy postaci dzielnie pielęgnują widowiskowość całości.

Eliksir na…

„Wicked” to spektakularne dzieło, nie ma ku temu najmniejszych wątpliwości. Kontrastowe, kolorowe, głośne i efekciarskie, lecz w tym wszystkim niekiedy subtelne oraz minimalistyczne. Nie dłuży się, potrafi też skłonić do refleksji i analizy pewnych mechanizmów, niestety, działających w społeczeństwie oraz szerokorozumianym świecie. W kilku miejscach produkcja stosuje elementy intertekstualne, nawiązuje do klasyków kina, a u innych budzi skojarzenia nie tylko z filmami, ale i formatami telewizyjnymi. Nie brak tu również dobrego humoru, ale są też chwile wzruszenia – załamujące, jak i budujące.

Jednocześnie w tym wszystkim wyraźnie słychać znaną schematyczność, a czasem nawet stereotypowość. Trudno również o zaskoczenie – nawet nie starając się zbytnio, jeden z głównych plot twistów tej produkcji jest łatwy do przewidzenia. Jak więc to oceniać? To zależy – chciałoby się rzec. Nie jest to najlepszy film roku, ale z pewnością zajmuje miejsce w tej lepiej ocenianej połowie. Mimo przeciętności, jest widowiskowy i w gruncie rzeczy pozytywny. Pozostając w konwencji magicznych wyrobów, „Wicked” to eliksir na przyjemny, relaksujący – choć, trzeba to sprawiedliwie podkreślić, nie odmóżdżający wieczór. Zostawia nas z optymalną dozą spokojnej ciekawości części drugiej i pewnie skłania ku deklaracji obecności na jej seansie.

Marcin KLONOWSKI