Nowa dawka lekarstwa. Najnowszy album The Cure – „Songs of a Lost World”

„Songs Of A Lost World” to pierwszy album od Head on the Door w całości napisany i skomponowany przez Roberta Smitha. Źródło:  Facundo Gaisler/Flickr.com/CC BY-NC-SA 2.0

Na „Songs of a Lost World” czekaliśmy długo – zarówno w skali mikro, jak i makro. W skali mikro, ponieważ pierwsze wzmianki o nowym materiale pojawiły się w 2019 roku, a pięć utworów znalazło się na albumie, zespół wykonywał już podczas trasy w 2022 roku. W skali makro – ze względu na 16 lat, które dzieli najnowsze dzieło grupy od poprzedniego w jej dyskografii, „4:13 Dream”. Cierpliwość jednak się opłaciła; padają opinie, że jest to najlepsze wydawnictwo The Cure od czasu „Disintegration”.

Kompletny krążek ukazał się 1. listopada – trudno o bardziej adekwatną datę. Muzyka The Cure nie tylko w tym przypadku doskonale wpisuje się w jesienną, wieczorną aurę. Opublikowanie płyty w Dzień Wszystkich Świętych dodatkowo podkreśla jej melancholijny, pełen zadumy i smutku charakter. Jest to pokłosie tragicznych wydarzeń w życiu Roberta Smitha – śmierci rodziców oraz brata, któremu poświęcony został utwór „I Can Never Say Goodbye”. Porównania do „Disintegration” dotyczą nie tylko poziomu materiału, ale także zastosowanych przez zespół rozwiązań. Długie, trwające nawet połowę utworu instrumentalne wstępy, powoli roztaczające nastrój i emocje kompozycje, melancholijna atmosfera, wpływy dream popu, bogate, wielowarstwowe brzmienie. Skojarzenia mogą również wędrować w stronę „Faith” i „Pornography”. „Songs Of A Lost World” niczym druga z tych płyt nabiera dekadenckiego, apokaliptycznego wymiaru, ale nie dociera do niego drogą dramatyzmu i ekspresyjnej rozpaczy z „Pornography”, tylko zadumy i oniryzmu rodem z „Faith”.

Krzepiąca melancholia

Rdzeniem muzycznym okazują się przede wszystkim instrumenty klawiszowe. Najwyraźniej zaznaczają swoją obecność, często stanowią najbardziej wyeksponowany element brzmienia i są głównym nośnikiem klimatu. Bas Simona Gallupa, który w przeszłości wielokrotnie pełnił rolę podstawy kompozycji, także nie zawodzi i odgrywa niebagatelną rolę. Szczególnie ważny staje się w singlowym „A Fragile Thing”, w którym jak często u The Cure prosta, ale wyrazista linia basowa w dużym stopniu odpowiada za charakter utworu. W „Alone” i „Warsong”, najważniejszy staje się nałożony na instrument przester, dodający napięcia i siły wyrazu. Szczególnie tyczy się to drugiego utworu. Mocna gra sekcji rytmicznej i zgrzytliwa gitara kontrastują z atmosferycznymi klawiszami, zapewniając przytłaczający dramatyzm. Uwagę zwracają także gitary Roberta Smitha i Reevesa Gabrelsa, czasem bardziej wtopione w pozostałe instrumenty, czasem bardziej wychodzące na pierwszy plan, zaskakujące występującymi w niektórych kawałkach solówkami, których zbyt wiele w dyskografii The Cure się nie pojawiało. Mocna, zdecydowana gra na perkusji Jasona Coopera nie olśniewa wirtuozerią, ale zapewnia solidną podstawę pod pozostałych muzyków, zapobiegając zbytniemu rozwodnieniu kompozycji. Wokal Smitha natomiast zachwyca – chociaż z pewnością nie technicznymi umiejętnościami. Ten zarazem zbolały, jak i charyzmatyczny, momentalnie rozpoznawalny głos to jeden z największych wyróżników zespołu. Dodatkowo zadziwia jak niewiele zmienił się on na przestrzeni lat. 

„Songs Of A Lost World” jest płytą bardzo spójną, konsekwentną w swoim klimacie, mierzącą się z trudną tematyką utraty i śmiertelności. The Cure to przy tym zespół, który w kreowaniu atmosfery oraz przekazywaniu emocji potrafi osiągnąć imponującą głębię, penetrując różne odcienie poszczególnych uczuć. Rozpoczynające album utwory „Alone” i „And Nothing Is Forever” budzą pod kątem klimatu skojarzenia z tym co udało się osiągnąć na „Disintegration” – uchwycenie pogranicza smutku i komfortu, impresji pocieszenia w trudnej chwili, nastroju jednocześnie dojmującego, jak i krzepiącego. „Warsong” jest już przytłaczające i napięte, z „I Can Never Say Goodbye” bije funeralna, przygnębiająca aura, a „All I Ever Am” łączy melancholię z bardziej energicznym charakterem, przypominając także o eklektyzmie frontmana zespołu. Wszystko to prowadzi do potężnego, porażającego emocjonalnie finału w postaci ponad 10-minutowego „Endsong”. Najbardziej stylistycznie wyróżnia się „Drone: Nodrone”, ale nie na tyle, żeby zrujnować spójność albumu. Cieszy fakt, że dysponując sporą ilością materiału (według lidera w 2019 r. nagrano około 25 utworów), grupa dokonała przemyślanej selekcji, układając longplay w poruszającą opowieść, osobistą dla lidera, ale także taką, w której odnajdują siebie liczni fani formacji. Dlatego nawet z tych najbardziej posępnych fragmentów emanuje wrażliwość, empatia i zrozumienie, a piękno tych nagrań sprawia, iż słuchacze mogą poczuć katartyczne ukojenie. Być może brzmi to wszystko górnolotnie w stosunku do prostej muzyki, jaką jest twórczość The Cure, jednak ten zespół doskonale potrafi wykorzystać nieskomplikowane narzędzia, celem stworzenia unikalnego, znakomitego muzycznie przekazu. 

Od niepłaczących chłopców do zagubionego świata

Początki jeszcze tego nie zapowiadały, debiutancki „Three Imaginary Boys”/”Boys Don’t Cry” (album wydano pod różnymi tytułami i z różną tracklistą w Europie i za Oceanem) to przyjemne, ale raczej niepozorne granie. Szybko jednak zespół pewnie wkroczył w świat gotyckiego post-punku. „Mroczna Trylogia” wydana w latach 1980-1982 złożyła się na obraz interesującej ewolucji. Na „Seventeen Seconds” grupa zaprezentowała charakterystyczne elementy swojego stylu. Przykładem może być słynny „A Forest”, sugestywnie oddający zagubienie i rozpaczliwe błądzenie w tytułowym lesie, zarówno na płaszczyźnie lirycznej, jak i muzycznej. Drugi album, „Faith”, pomimo obecności dwóch żywiołowych kawałków, mrok czerpał już bardziej z melancholii, uderzał w subtelne tony, w jeszcze większym stopniu przepełniała go doza gotyckiej wrażliwości. „Pornography” natomiast nagrano w okresie największej depresji Roberta Smitha, bliskiego wówczas samobójstwu. Stąd najbardziej pesymistyczne dzieło w dyskografii zespołu, będące przy tym jednym z jego największych artystycznych osiągnięć. Wieńcząca płytę deklaracja „I must fight this sickness/find a cure” szczęśliwie została przez lidera wcielona w życie i nie trzeba było długo czekać na bardziej pogodny i optymistyczny materiał. 

The Cure z jednej strony wypracowało dla siebie rozpoznawalny styl i brzmienie, z drugiej – nie sposób określić ich jako grupy jednorodnej. Oprócz zróżnicowanej palety emocjonalnej, także na płaszczyźnie stricte muzycznej, dokonywały się na przestrzeni lat różne przeobrażenia i poszukiwania, których apogeum przypada na dwupłytowy longplay „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”. To dzieło niezwykle eklektyczne, na którym sąsiadują ze sobą popowy hit „Just Like Heaven”, hipnotyzujący, nieco psychodeliczny „The Kiss”, a nawet tak nietypowe dla zespołu nagrania, jak funkujący „Hot Hot Hot!!!!”. Nieco mniejsze, ale wciąż zwracające uwagę zróżnicowanie cechuje „The Head on The Door”, z dyskotekowym „Close To Me”, cechującym się elementami flamenco „The Blood” i energicznym, choć podszytym melancholią przebojem „Inbetween Days”. 

Ze wszystkich klasyków nagranych przez zespół największą popularnością cieszy się „Friday I’m in Love”. To sympatyczna piosenka, jednak nawet w kategorii tych lekkich, chwytliwych przebojów The Cure nagrywało rzeczy ciekawsze. Kawałek zyskał jednak sporą sławę, euforię wzbudził także podczas występów w Polsce dwa lata temu. Miałem okazję uczestniczyć w koncercie w Krakowie. Premierę miał wówczas „I Can Never Say Goodbye” – Richard Smith, któremu utwór jest dedykowany, mieszkał właśnie w tym mieście. Samo show wspominam jako wyjątkowe doświadczenie. Zespół grał długo, wykonując 26 utworów i pokazując wyśmienitą formę. Być może ponowna okazja do zobaczenia składu na żywo pojawi się jesienią przyszłego roku, gdyż według zapowiedzi Smitha wtedy grupa wróci do aktywnego koncertowania. Warto będzie wybrać się na któryś z występów, zwłaszcza że zgodnie z innymi słowami muzyka – powoli zbliża się koniec The Cure. Robert wyznaczył datę na 2029 rok i przekroczenie przez niego progu 70 lat. Tymczasem jednak – nowy album grupy to kolejny triumf. 

Aleksander GRĘDA