Obecny w ostatnich latach trend przywracania na ekrany filmów sprzed lat zadomowił się na dobre zarówno w kinach studyjnych, jak i multipleksach. Pokazy kultowych utworów, takich jak „Interstellar” czy seria „Harry Potter” przyciągają do sal kinowych zarówno wiernych fanów, jak i osoby, które dopiero odkrywają ten fenomen. Ja, reprezentująca drugi typ odbiorcy, niczego nieświadoma, wybrałam się do Kina Muza, by pierwszy raz obejrzeć ikonicznego „Oldboya”.
Wydarzenie rozpoczęło się od krótkiej prelekcji, którą poprowadzili członkowie składu Ryjówka Blog. Wyjaśnili między innymi, jak przełomowe dla dystrybucji produkcji koreańskich w głównym obiegu było dzieło Park Chan-Wooka. Zaznaczyli, że gdyby nie szalona popularność „Olboya” dwadzieścia lat temu, „Parasite” mógłby zostać zapamiętany jako niszowy, festiwalowy film – o ile w ogóle by powstał.
Obraz został zrekonstruowany w jakości 4K i to z ogromnym zamiłowaniem do jego oryginalnej formy – ziarnistość i charakterystyczne kolory, silnie wpływające na ogólny klimat, pozostały nienaruszone. Poszłam na film, nie wiedząc o nim zupełnie nic, z wyjątkiem mglistego przekonania o obecnej w jednej ze scen młotkowej masakrze. Choć bez wątpienia stanowi to integralny element kultowości tej produkcji, „Oldboy” oferuje widzowi znacznie więcej niż imponujące sekwencje walk. Oh Dae-su – główny bohater, zostaje wtrącony do więzienia na piętnaście lat, nie znając powodu swojego zatrzymania. Przez cały ten czas jest zdany na łaskę i niełaskę nieznanego mu sadystycznego oprawcy.Po wielu próbach ucieczki w końcu zostaje uwolniony. Pozbawiony poczucia sprawczości i kontroli nad własnym życiem, a jednocześnie kierowany żądzą zemsty, protagonista, zaczyna szukać osoby odpowiedzialnej za jego uwięzienie.
Domyślam się, że powyższy krótki opis fabuły może przywodzić na myśl wiele innych thrillerów, których tylko w ostatnich latach powstały setki. Koreańska produkcja korzysta ze wszystkich utartych schematów gatunkowych, odwracając je do góry nogami. Praca kamery w połączeniu z doskonałymi zdjęciami wciągają odbiorcę już od pierwszych ujęć, a charakteryzują się niespodziewanym komizmem. Kiedy jednak czujność roześmianego widza zostaje uśpiona po początkowej scenie, film zaczyna rozpędzać się niczym kolejka górska. W okolicach finału, zdezorientowani, uświadamiamy sobie, że właśnie wyszarpano nam pasy bezpieczeństwa. Ciągłe zbliżenia na twarz bohatera, tworzące wrażenie jedności i bliskości odbiorcy z Dae-su, często wprawiają w dyskomfort, a nawet budzą poczucie strachu. Uczucia te są najbliższe temu, co przez zdecydowaną większość czasu odczuwa główny bohater. Jego przerażenie i ból momentami bywają na tyle dojmujące, że trudno je opisać słowami, ale za sprawą aktorskiej wirtuozerii Choi Min-sika, odtwórcy głównej roli, zyskujemy okazję, by zgłębić skomplikowane wnętrze postaci. Sama idea zemsty, która napędza Dae-su, budzi kontrowersje i od wieków stanowi temat refleksji w sztuce.Jednak nie odniosłam wrażenia, że narracja próbuje przekonać mnie o słuszności wątpliwych działań bohatera ani zniechęcić do ich potępiania. Wciągnęłam się w historię nie tylko byłego więźnia, ale i jego bezwzględnego oprawcy, z całych sił stroniąc od wydawania przedwczesnych osądów.
Mój mózg stale pracował na najwyższych obrotach – ciągłe analizowanie i próby odnalezienia się w moralnych zawiłościach sprawiły, że nie wiedziałam, komu mogę zaufać. W trzecim akcie zmieniałam strony tak dynamicznie, jak piłka w finałowej scenie „Challengers”. Mimo wszystko ani przez chwilę nie odniosłam wrażenia, że suspens jest budowany sztucznie, ani że nowe elementy układanki pojawiają się w sposób wymuszony. Nie byłam zmęczona plątaniną myśli w mojej głowie, lecz zafascynowana reżyserskim geniuszem i idealną konstrukcją scenariusza.
Warstwa dźwiękowa, wykorzystująca momenty głębokiej, przejmującej ciszy, działała w filmie bezbłędnie, potęgując emocje bohaterów i towarzysząc im na każdym kroku. Reżyser zadbał o najmniejsze szczegóły, kreując fascynujące sceny walki, w których występował idealny balans między sensacyjną przemocą a artystyczną wrażliwością. Najsłynniejsza potyczka w filmie, w której Dae-su przy pomocy młotka rozgramia grupę przestępców, jest w pewien niezrozumiały sposób jednocześnie wypełniona przemocą, jak i lekkością. Efekt ten z pewnością można przypisać temu, że cała sekwencja została nakręcona na jednym ujęciu. W ruchach postaci widać więc płynność, którą często traci się przy zastosowaniu w scenach bojowych dynamicznego montażu. Ten konkretny fragment filmu ogląda się jak nietypowe przedstawienie taneczne czy element szalonego musicalu. Choreografia jest bezbłędna, każdy cios idealnie wymierzony i precyzyjnie zaplanowany, a krzyki poszkodowanych świetnie współgrają z muzyką, tworząc razem osobliwie satysfakcjonującą kakofonię.
W filmie ważnym elementem jest również kwestia przestrzeni, gdyż cała sekwencja rozgrywa się w ciemnym, ciasnym korytarzu, który sprawia wrażenie jednego z tego typu miejsc, gdzie nikt nie powinien zapuszczać się bez broni lub przynajmniej kilkuosobowej obstawy. Dae-su pojawia się tam jednak samotnie, tocząc tę walkę z właściwą sobie zawziętością. Łatwo W tym betonowym, bezdusznym holu łatwo dostrzec jego symboliczne znaczenie. Umieszczona w nim scena doskonale odzwierciedla proces, który toczy się w umyśle głównego bohatera – jego wewnętrzną walkę z przeszłością, konsekwencjami swoich czynów i wieczną niepewnością.
„Oldboy” ożywia nieuświadomione, wewnętrzne lęki i niepokoje, zamykając widza w klaustrofobicznym wagoniku pędzącej kolejki na dwie godziny, nie dając mu nawet chwili oddechu. Jest to jednak oczyszczający seans, przez 120 minut doświadczyłam tylu emocji jednocześnie, że pod koniec sama nie wiedziałam, jak się nazywam. Zostawiłam je wszystkie w sali kinowej, aby oczekiwały na kolejnego nieświadomego (nie)szczęśliwca.
Maria PILARSKA