A imię jego ,,Prawo”. Recenzujemy film ,,The Order”

Jude Law redefiniuje swoje empoli / Źródło: Gage Skidmore / flickr.com  / https://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0/

Najnowszy film Justina Kurzela nosi tytuł „The Order”, otwierając przed widzem wachlarz znaczeń. Może oznaczać zakon, ścisłą hierarchię podporządkowaną idei, rozkaz wymagający posłuszeństwa, a nawet prosty akt zamówienia – decyzję o wyborze czegoś lub kogoś. W kontekście fabuły, opowiadającej o konfrontacji funkcjonariusza z neonazistowską organizacją, wybór Jude’a Lawa do głównej roli zdaje się niemal przeznaczeniem. Jego nazwisko to „Prawo”, imię współbrzmi z angielskim Jew („Żyd”), a prawdziwe imię – David – przywołuje na myśl Gwiazdę Dawida. Któż lepiej mógłby wcielić się w strażnika sprawiedliwości w starciu z ideologią nienawiści?

W mroku historii, gdzie ideologie splatają się z brutalną rzeczywistością, narodził się The Order” – film opowiadający o sekcie Boba Matthewsa, która w 1984 roku zapragnęła strącić rząd federalny z piedestału. W ogniu fanatyzmu i szaleńczych marzeń o czystości rasowej spłonęło życie, a śmierć radiowego prezentera stała się ponurym echem tragedii sprzed lat – niczym cień wspomnienia o zbrodni Charlesa Mansona.

Lecz zanim przejdziemy do filmowej opowieści, warto wspomnieć o płomieniu, który podsycił tę chorą ideę – Dziennikach Turnera”. Książka ta, niczym wyrocznia, roztacza wizję przyszłości spowitej wojną, krwią i fanatyzmem. W świecie zrodzonym z tych kart białe sztandary powiewają nad ruinami, a tyrania nowego ładu pochłania miliony istnień. To właśnie z tych idei wyrasta film, ukazując narodziny sekty, która z ukrycia knuje bunt, aż wreszcie płonie w ogniu wojny z systemem. Nie ma tu miejsca na szarość – tylko czarno-biały podział, bezlitosny i nieludzki. Władza, fanatyzm, przemoc – to fundamenty tej opowieści, w której marzenie o supremacji zmienia się w apokaliptyczny koszmar.

Dzienniki Turnera” – literacka trucizna, która spłynęła atramentem nienawiści, zatruwając umysły i inspirując zamachowców. Jej echa odbijają się w ponad dwustu morderstwach, a słowa, mające pozostać fikcją, stały się przewodnikiem dla tych, którzy zapragnęli rozpalić ogień zniszczenia.

Gdy w 1995 roku Oklahoma spłonęła w zamachu bombowym, książka stała się symbolem zła, które nie pozostało w sferze literatury. Timothy McVeigh, trzymając w dłoni jej kartki, urzeczywistnił jeden z jej rozdziałów, zabijając 168 osób. The Order, organizacja wyjęta z fikcyjnych stronic, ożyła w rzeczywistości, mordując dziennikarza Alana Berga i siejąc terror. W latach 90. kolejne grupy zbrojne, jak Aryan Republican Army, czerpały z niej inspirację, a jej mroczne echo odbiło się nawet w szturmie na Kapitol w 2021 roku.

Zamach w Oklahoma City, 1995 rok / Źródło: usacetulsa / flickr.com/ https://creativecommons.org/licenses/by/2.0/

Niebiańskie spojrzenie

The Order” to dzieło utkane z mgły i szeptów, zbudowane na niedopowiedzeniach, jakby każda scena była jedynie obietnicą znaczenia, które nigdy nie zostanie w pełni odsłonięte. Reżyser  snuje swoją opowieść niczym iluzjonista, który w jednej chwili ukazuje widzowi fragment prawdy, by w następnej ukryć go pod kolejną warstwą aluzji. Nic tu nie jest podane na tacy – tajemnica gęstnieje jak duszne powietrze przed burzą, a odpowiedzi zdają się zawsze o krok przed bohaterem i widzem, nigdy w pełni dostępne.

W tym gęstym od napięcia thrillerze granica między prawdą a fikcją zdaje się zacierać. Bob Matthews to postać autentyczna, a scenariusz, oparty na relacjach osób z jego otoczenia, nadaje mu wyrazistość i psychologiczną głębię. Nicholas Hoult w tej roli to castingowy strzał w dziesiątkę – jego anielska uroda kontrastuje z mrokiem, który skrywa w środku. Błękitne oczy, jasna cera, ciepły uśmiech – powierzchowność, która mogłaby należeć do bohatera bajki, tutaj staje się maską dla radykalizmu i przemocy. To paradoks, który przeraża: czystość formy skrywa duszę skażoną ideologią nienawiści. Jego obecność na ekranie działa jak fałszywa nuta w idealnie zharmonizowanej melodii – coś w nim budzi instynktowny niepokój, choć nie od razu wiadomo dlaczego.

Przypomina to śmiech dziecka – za dnia niesie niewinną radość, ale usłyszany w ciemności, w pustym domu, zamienia się w dźwięk, który mrozi krew w żyłach. To ten rodzaj kontrastu, który nie pozwala oderwać wzroku – i sprawia, że The Order” nie jest tylko historią o walce dobra ze złem, lecz opowieścią o tym, jak niebezpiecznie blisko te dwie siły potrafią się do siebie zbliżyć.

I to właśnie w tych nieskalanych, jasnych oczach kryje się największa groza. To spojrzenie, w którym nie odbija się gniew ani agresja – byłoby to zbyt proste. Tam tkwi coś znacznie gorszego: bezrefleksyjna, zatrważająca pewność własnej racji. Bob nie szuka prawdy, nie ma w nim wewnętrznej walki, nie dopuszcza wątpliwości. On wie, że ma rację. A to czyni go kimś o wiele bardziej niebezpiecznym niż zwykłego fanatyka – czyni go człowiekiem, który nigdy się nie zawaha.

Nicholas Hoult w The Order” nigdy nie był tak przerażający / Źródło: Gage Skidmore / flickr.com  / https://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0/

Terry Husk kontra świat

Głównym protagonistą The Order” jest Terry Husk, grany przez Jude’a Law. To postać fikcyjna, choć można doszukać się w niej cech kilku rzeczywistych funkcjonariuszy zaangażowanych w sprawę sekty. Paradoksalnie to właśnie bohater wykreowany na potrzeby filmu okazuje się najbardziej charakterystyczny. Jest zagadkowy, niemal efemeryczny – pojawia się w prowincjonalnym miasteczku niczym duch o niejasnych intencjach. Szuka ukojenia po dawnych traumach, tłumacząc swoją obecność chęcią odpoczynku. Mówi, że chce sprowadzić tu żonę i córki, ale jego słowa brzmią jak zaklęcie rzucone w pustkę. Widz nigdy nie zobaczy jego bliskich, a rozmowy telefoniczne kończą się niezręczną ciszą, która mówi więcej niż tysiąc słów. Czy jego rodzina naprawdę istnieje, czekając gdzieś w innym świecie, czy może jest tylko widmem przeszłości, które ściga go jak cień? A może to on sam jest cieniem – człowiekiem, który już dawno wszystko stracił, tylko jeszcze nie potrafił się do tego przyznać?

Jego ciało również opowiada historię – zapisaną w liniach blizn i śladach po dawnych starciach. W jednej ze scen kamera sunie leniwie po torsie Jude’a Lawa, zatrzymując się na pojedynczej bliźnie na piersi. Czy to pamiątka po brutalnym starciu, fizyczny manifest wyniszczającego trybu życia, czy może znak po czymś, czego nigdy nie udało się zaszyć – pustce, która kiedyś nazywała się sercem? Częste krwotoki z nosa to kolejne ostrzeżenie, znak rozkładu, którego źródło pozostaje nieznane. Ciało Terry’ego zdaje się zdradzać tajemnice, których on sam nie chce wypowiedzieć na głos.

Jego dystans wobec ludzi nie jest przypadkowy. Nie przekracza granic – ani cielesnych, ani emocjonalnych. Przemyka przez świat, unikając dotyku, a jednak w jednej z najmocniejszych scen filmu ten mur nagle pęka. Podczas przesłuchania członka „Zakonu” napięcie staje się niemal namacalne. Surowa cela, chłodne światło, milimetry przestrzeni między dwoma mężczyznami. Terry zaczyna od chłodnej rezerwy, lecz gdy pokazuje więźniowi zdjęcia bestialsko zamordowanych ofiar, sytuacja ulega gwałtownej zmianie. Przekracza granicę. Podchodzi bliżej. Jeszcze bliżej. Przysuwa się do niego tak blisko, że niemal wtłacza mu powietrze do płuc. Napięcie tej sceny jest niemal erotyczne, sadystyczne – jakby Terry chciał dosłownie odebrać więźniowi przestrzeń, zmusić go do konfrontacji z własnym strachem.

I wtedy z jego nosa zaczyna sączyć się krew. Cienka, czerwona strużka, która spływa mu po ustach jak materializacja gniewu, bólu i wewnętrznej erozji. Jakby napięcie tej chwili rozsadzało go od środka, jakby każda zatrzymana emocja szukała ujścia w tym drobnym, fizycznym pęknięciu. To moment, w którym The Order” zyskuje podskórny, mistyczny puls – gdzie granica między ciałem a duszą się zaciera, a tajemnice bohatera zaczynają krwawić równie mocno jak on sam.

Jude Law w tej roli nie uwodzi spojrzeniem, nie bawi czarującym uśmiechem, nie kusi nonszalancją – redefiniuje własne emploi, porzucając dawne wcielenia. To nie ten sam zawadiacki Dickie z Utalentowanego pana Ripley”, rozkochany w hedonizmie własnej egzystencji. To nie ciepły, rozczulający Graham z The Holiday”, którego urok leży w jego zwyczajnej, ludzkiej czułości. To nawet nie Dan z Bliżej”, igrający z erotycznym napięciem i cynizmem. Terry to inna materia – nie blask, lecz cień. Postać zbudowana na wycofaniu, na emocjach skrywanych głęboko pod powierzchnią, na tajemnicy, którą być może nawet on sam nie chce w pełni zgłębić. W jego oczach nie odbija się światło – jedynie migotliwa poświata czegoś, co dawno temu zgasło.

Jude Law na 81. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji / Źródeł: Harald Krichel / commons wikimedia

Ciche bractwo

Niewątpliwą siłą The Order” są wyraziste postacie, które aktorzy ożywiają na ekranie z niezwykłą intensywnością. Film ten jednak broni się nie tylko kreacjami aktorskimi – to również wizualny i techniczny majstersztyk. Starcie między bohaterami nie tyle stopniowo buduje napięcie, co od pierwszej sekundy pulsuje surową, nieustającą energią. Adam Arkapaw, odpowiedzialny za zdjęcia, sprawia, że kamera nie jest biernym obserwatorem, lecz niemal niewidzialnym uczestnikiem wydarzeń. Jego ujęcia są dynamiczne, wciągające i doskonale wyważone między chaosem a precyzją. Kamera nie tylko rejestruje – ona działa. Sunie z organiczną płynnością, raz przywierając do twarzy bohaterów w klaustrofobicznych zbliżeniach, innym razem cofając się, by ukazać ich na tle zimnych, bezlitosnych przestrzeni.

Długie, płynne sekwencje budują napięcie, ale kiedy dochodzi do eskalacji, operator  nie boi się gwałtownych cięć – obraz szarpie, przyspiesza, pulsuje w rytm walki. Każdy kadr zdaje się mieć swój ciężar emocjonalny, swoją rolę w tej choreografii przemocy. Czasem ujęcia są niemal malarskie – rozległe, wycyzelowane w chłodnych tonacjach, a czasem brutalnie surowe, pozbawione jakiejkolwiek estetyki poza instynktowną dzikością sytuacji.

Dopełnieniem jest ścieżka dźwiękowa, której hipnotyczne, niepokojące brzmienie przywodzi na myśl klasyczne kino noir. To muzyka, która nie narzuca się, ale sączy w podświadomość widza uczucie zagrożenia. Czasem niemal jej nie słychać – jest tylko delikatnym drżeniem w tle, dźwiękiem, który niepokoi, ale nie daje się jednoznacznie uchwycić. A jednak to właśnie ona podsuwa tropy, naprowadza nas na ślady ukrytych napięć. W The Order” zagrożenie nie krzyczy – ono czai się wszędzie. W ciszy. W cieniach. W przeciągniętym ułamku sekundy przed ciosem. W samym oddechu bohaterów.

The Order” wkroczył na polskie ekrany niemal bezszelestnie, lecz gdy już zabrzmi, trudno go zignorować. Film osadza się w myślach jak echo wystrzału – nie sposób go zagłuszyć, nie sposób się od niego uwolnić. Sceny akcji pulsują surową, niemal organiczną energią, jakby kamera rejestrowała nie tyle choreografię walki, co sam instynkt przetrwania. Jude Law I Nicholas Hoult nie tylko grają – oni stapiają się ze swoimi postaciami. Zarówno Terry, jak i Bob osiada pod powiekami jak obraz, który nie chce zblednąć, jak sen, który wraca, choć wcale nie prosiłeś go o powtórkę.

Nastrojowa ścieżka dźwiękowa oplata zmysły, przeszywa podświadomość i rezonuje długo po zakończeniu seansu. Każdy dźwięk i każda pauza są przesiąknięte napięciem – w tych ciszych momentach kryje się coś złowrogiego, coś, co wibruje pod skórą. A potem przychodzi scena przesłuchania – duszna, hipnotyczna, wywołująca ciarki. To moment, w którym film nie tylko stawia pytania o moralność i władzę, ale angażuje widza na najbardziej pierwotnym poziomie. Bo gdy Terry wbija wzrok w więźnia, zmniejsza dystans, przejmuje kontrolę nad jego oddechem, pojawia się myśl, której nie sposób zignorować: czy chciałbyś, aby to Ciebie Terry przesłuchał w celi?

Szymon FILIPIAK