
Kiedy w 2019 r. Rage Against the Machine i My Chemical Romance ogłosili reaktywację, była to sytuacja dość niecodzienna. Powroty rozwiązanych formacji nie były niczym nowym, ale dwie duże nazwy oznajmiające wznowienie działalności dzień po dniu – już ewenementem. Dzisiaj tego typu reunionów mamy zatrzęsienie – w 2022 r. powróciła Pantera, w zeszłym roku – Linkin Park, Oasis zapowiedziało występy na Wembley, nawet na naszym polskim podwórku Coma i Acid Drinkers w oryginalnym składzie. 5. lutego pojawiła się jeszcze jedna zapowiedź – nieregularnego powrotu, ale jednego koncertu. Koncertu Black Sabbath w oryginalnym składzie.
Kwartet wystąpi 5. lipca bieżącego roku w Villa Park w rodzinnym Birmingham. Oprócz legendarnego składu oraz poprzedzającego go solowego występu Ozzy’ego Osbourne’a zapowiedziano licznych gości. Lista przy pierwszym kontakcie może wręcz wprawić w osłupienie liczbą metalowych i rockowych gwiazd – są to m. in. Metallica, Slayer, Pantera, Gojira, Alice in Chains, a specjalne supergrupy uformują tacy artyści jak Billy Corgan, Chad Smith, David Draiman czy Tobias Forge. To grono zresztą zdaje się nie być zamknięte – już po tym jak bilety wyprzedały się w 16 minut ogłoszono dodatkowych wykonawców – w tym Guns N’ Roses i Toola. Dyrektorem muzycznym wydarzenia został Tom Morello, a prowadzącym – Jason Momoa. Cały dochód przeznaczony zostanie na określone instytucje charytatywne.
Chociaż skala koncertu okazała się zaskoczeniem, sam powrót Black Sabbath na scenę był niejako zapowiadany przez muzyków, podobnie jak pożegnanie Ozzy’ego z fanami koncertami w Birmingham. Książę Ciemności od lat zmaga się z problemami zdrowotnymi, w tym postępującą od 2003 r. chorobą Parkinsona. Z koncertowaniem miał pożegnać się trasą „No More Tours II”, którą rozpoczął w 2018 r., a następnie kilkukrotnie ją przekładał, po to by ostatecznie zupełnie z niej zrezygnować. Mimo kondycji utrudniającej jakiekolwiek występy, żona i menedżerka wokalisty Sharon Osbourne zapowiadała, że ten planuje dać jeszcze dwa koncerty w Birmingham.
Black Sabbath natomiast karierę oficjalnie zakończyło w 2017 r. – zarówno wieńczący dyskografię grupy album „13” (wydany w 2013 r.), jak i finałowe tournée spotkało się z pozytywnym odbiorem, muzycy okazali się również konsekwentni w swojej decyzji i nie przeciągali pożegnania w nieskończoność. Na tym diamencie była jednak rysa, która nieco kładła się cieniem na ostatnim rozdziale historii kwartetu. Ozzy, Tony Iommi i Geezer Butler skontaktowali się bowiem z perkusistą Billem Wardem, który nie wziął udziału ani w pracach nad „13”, ani w ostatniej trasie. Osbourne wyznał w podcaście prowadzonym z Billym Morrisonem, że jemu samemu to ciąży, że Black Sabbath nie został zakończony jak należy i że „to nie był prawdziwy Black Sabbath, gdyż nie było tam Billa.” Muzyk wyraził gotowość do występu właśnie w oryginalnym składzie, marząc o niezapowiedzianej wizycie w jakimś klubie. Do wypowiedzi artysty odniosła się niezależnie od siebie cała pozostała trójka – Iommi z nutą niepewności, ale jednak i aprobatą, Butler ze zdecydowaną chęcią, ale i wątpliwościami odnośnie Warda, a Bill wyraził gotowość zagrania kilku klasyków. Pojawiła się więc realna możliwość, którą potwierdziło oficjalne ogłoszenie koncertu „Back to the Beginning”. Osbourne stwierdził, że nie zaoferuje od siebie pełnej setlisty i zaśpiewa zaledwie w niewielkich fragmentach, na miarę swoich możliwości. Co prawda, ogłoszenie tego już po wyprzedaniu się biletów może i nie było przypadkowe, jednak trudno być taką deklaracją rozczarowanym. Dyspozycja Ozzy’ego to temat znany i niektórzy powątpiewali czy w ogóle do zaplanowanego wydarzenia dojdzie i nie zostanie ono odwołane. Trudno było spodziewać się, że Książę Ciemności zaśpiewa przez pełne dwie godziny i na to raczej gotowa była większość osób ustawiających się w ticketmasterowej kolejce. Samo wkroczenie na scenę oryginalnego składu Black Sabbath może być naprawdę historycznym momentem, a line-up całej imprezy dopełnia obrazu wydarzenia jako wyjątkowego i budzącego ogromne emocje.

Tworzenie historii
Black Sabbath to w końcu fundament sceny nie tylko metalowej, ale i stonerowej czy grunge’owej. Sposób konstruowania riffów przez Tony’ego Iommiego, niespotykany wówczas ciężar oraz otaczający nagrania grupy mrok były w swoim czasie czymś absolutnie przełomowym. Owszem, przesadą byłoby stwierdzenie, że przed zespołem nie było nic – metal wyewoluował w końcu z hard rocka, a ikoniczny utwór jego pionierów, „Sunshine of Your Love” Cream został określony przez Zakka Wylde’a jako pierwszy riff heavy metalowy. Przed Black Sabbath również Blue Cheer zwracało uwagę wyjątkowym ciężarem. Można także dyskutować nad powszechnym uznawaniem formacji za pionierów heavy metalu – w końcu od Judas Priest po New Wave of British Heavy Metal bardziej wyraźne były wpływy Deep Purple. Sabbath również był bezpośrednią inspiracją, jednak w efektownych technicznie wokalach, ze skłonnością do eksponowania wysokich rejestrów bardziej pobrzmiewał Ian Gillan niż Ozzy Osbourne, w gitarowym shreddingu więcej było refleksów Ritchiego Blackmore’a niż Iommiego, a porównując heavy metalowe sztandary z typowym utworem Black Sabbath, a z takim „Speed King” Deep Purple – to ten drugi zdaje się mieć z nimi więcej wspólnego.
Pomimo tego – to co zaproponował kwartet z Birmingham daleko wykraczało poza całą ówczesną muzykę rozrywkową. Nie w sensie technicznego czy harmonicznego zaawansowania. Riffy Iommiego nie były specjalnie skomplikowane, jednak zdecydowanie wyjątkowe. Kroczące, porażająco ciężkie, utrzymane w średnich lub wolnych tempach stały się podstawą czegoś nowego na scenie. Pomimo upływu lat, nie pozwoliły one także sprowadzić się do roli kliszy. Prekursorzy z biegiem lat zazwyczaj albo stają się obiektem kultu i uznania jako wielcy pionierzy, albo rozmywają się na kartach historii, a ich innowacje zmieniają się w normy, których autorów mało kto już pamięta. Tymczasem motywy przypominające te Iommiego do tej pory określane są mianem „sabbathowych”. Ten sposób riffowania stał się podstawą doom metalu, stoner rocka/metalu i sludge metalu. Wyraźnie pobrzmiewa również w grunge’owych utworach Alice in Chains i Soundgarden, do wielkich fanów formacji zalicza się także chociażby Billy Corgan z The Smashing Pumpkins. Również heavy metal, mimo, że sam widzę w nim kontynuację w większym stopniu Deep Purple, ma zaciągnięty dług u muzyków grupy, a inspiracje nimi także są oczywiste.
Tony Iommi pokazywał na płytach grupy wyjątkową inwencję – bazując na ściśle określonej metodzie był w stanie wycisnąć z niej naprawdę wiele. Pierwsze pięć płyt Black Sabbath są niemal („Paranoid”, „Vol.4”, „Sabbath Bloody Sabbath”) lub zupełnie (debiut, „Master of Reality”) pozbawione słabych punktów. Czy to „Black Sabbath” – ze słynnym wykorzystaniem trytonu, „diabelskiego interwału”, którego brzmienie stworzyło być może najmroczniejszy do tamtego czasu kawałek w muzyce rockowej. Operuje on trzema dźwiękami w sposób inteligentny, tworząc coś unikalnego i nawet dzisiaj, kiedy sam ciężar nie robi już takiego wrażenia – wciąż elektryzującego majestatycznymi refrenami i pochłaniającego gęstym klimatem. „Sweet Leaf” – w największym stopniu budzący skojarzenia ze stoner rockiem za sprawą zawiesistego brzmienia, potęgowanego wolnym slide’ami i poświęcenia tekstu tytułowemu „słodkiemu liściu”. „Into the Void” – zmieniające tempa i antycypujące zarówno doom, jak i thrash metal. „Symptom of the Universe” – często wskazywany jako prekursorski właśnie dla thrash metalu. „Iron Man” – riff po prostu pomnikowy. Również jako gitarzysta solowy Iommi potrafił przykuć uwagę, zwłaszcza podczas długiego, kreatywnego i zróżnicowanego sola w „The Warning”. Muzyk wypełnia je rewelacyjnymi pomysłami, różnorodnymi sposobami gry, a jednocześnie, przy popisywaniu się eklektyzmem, zachowuje całkowitą spójność.
Riffy Iommiego to jedno z pierwszych skojarzeń z muzyką Black Sabbath, jednak cały oryginalny skład był doskonale zgraną formacją. Ich utwory miały wręcz organiczny charakter, każdy instrument pozostawał w symbiozie z pozostałymi, nie tylko kiedy potęgowały one ciężar za sprawą monofonii, ale i kiedy faktura była bardziej zróżnicowana, a ich partie przeplatały się w sposób, tworzący gęstą muzyczną sieć. Geezer Butler, zainspirowany Jackiem Bruce’m stał się jednym z najlepszych basistów rockowych i metalowych, prezentując znakomity feeling oraz świetne linie basowe. To również on odpowiada za wytworzenie całej otoczki wokół grupy, będąc jej naczelnym tekściarzem. Bill Ward, podobnie jak większość ówczesnych perkusistów, próbujących grać ciekawsze rzeczy niż najprostsza rytmiczna podstawa, czerpał od bębniarzy jazzowych. Znakomitym przykładem tego jak wiele wnosił w utwory zespołu jest chociażby „War Pigs” – z pamiętnym hi-hatem i znakomitymi przejściami. Ozzy natomiast muzycznie prezentował najniższy poziom. Wielkich umiejętności wokalnych nigdy nie posiadał, a jednak, nie były mu one potrzebne. Jego charakterystyczny głos idealnie pasował do warstwy instrumentalnej. Repertuar wypełniający pierwsze longplaye mógł zaśpiewać wokalista od Osbourne’a lepszy – jak na koncertówce „Live Evil” kiedy w formacji śpiewał Ronnie James Dio, a jednak to oryginalne wersje wypadały najlepiej. Powołując się na bardziej konkretne przykłady, a nie tylko abstrakcyjną wyjątkowość Ozzy’ego – jego zbolała partia w „Black Sabbath”, wymagający wokalnie refren „N.I.B.” czy ballada „Solitude”, co do której wyrażano wątpliwości czy to aby na pewno nie Bill Ward stanął za mikrofonem, pokazują jak wiele wokalista wnosił do utworów formacji.

Mimo, że styl jaki grupa wypracowała zdaje się w swoich założeniach dość prosty i możliwy do określenia w jednym zdaniu – w początkowym okresie rozwijał się on z albumu na album. Debiut jest znacznie bardziej niż późniejsze płyty zakorzeniony w bluesowej tradycji, którą połączono z nowym podejściem oferowanym przez Black Sabbath. „Paranoid” stanowił kolejny krok w kierunku krystalizacji własnego stylu, prezentując do tego bardziej złożone i rozbudowane kompozycje – takie „War Pigs” za sprawą swojej struktury, budowania dramaturgii, partii poszczególnych muzyków, jak i ich wzajemnej współpracy zasłużenie stało się jednym z największych klasyków zespołu, „Planet Caravan” pokazał za to, że grupa jest w stanie zaskoczyć słuchaczy kawałkiem zupełnie odbiegającym od jej rozpoznawalnego brzmienia. „Master of Reality” to esencja muzyki formacji i album prezentujący poziom właściwie perfekcyjny. W wyścigu o tytuł najlepszego dzieła Black Sabbath mógłby on jednak ustąpić „Vol. 4” gdyby cała czwarta płyta prezentowała taki poziom jak „Wheels of Confusion”, „Supernaut”, „Snowblind” i „Under the Sun”. Do wydania „Sabbath Bloody Sabbath” każdy kolejny album grupy był pozycją kanoniczną dla gatunku. Pomimo klarownego kierunku i silnego umocowania podstawowych założeń stylu – odkryjemy tam bogactwo pomysłów i rozwiązań oraz ich niewyczerpaną świeżość. Riffy Iommiego opierały się o konkretny schemat, ale przyglądając im się bliżej odkryjemy niuanse, które sprawiały, że tak wiele z nich przeszło do historii, a gitarzysta nie powtarzał się, lecz dostarczał kolejne niezapomniane motywy. Praca Butlera i Warda niejednokrotnie przykuwała uwagę, a sposób w jaki cała trójka się ze sobą zgrywała również świadczy o tym, że mimo prostoty muzyki Black Sabbath, nie była ona banalna. Ozzy świetnie wpisywał się w to wszystko ze swoim wokalem i melodiami. Utwory, które opierały się o mniej oczywiste struktury, albo wprowadzały do repertuaru nowe elementy – orkiestracja w „Snowblind”, klawiszowe partie Ricka Wakemana z Yes w „Sabbra Cadabra”, nieco folkowe „Solitude” – sprawiały, że twórczość kwartetu nie przestawała ekscytować. Szósty w dyskografii „Sabotage” przyniósł już więcej kontrowersji – dla jednych to wciąż żelazna klasyka, dla innych – pierwsza oznaka kryzysu i obniżki formy. „Technical Ecstasy” i „Never Say Die!”, po których skład na niecałe 20 lat opuścił Ozzy, powszechnie już uznawane są za nieszczególnie udane.
Statystycznie 8 albumów wydanych w składzie Osbourne, Iommi, Butler i Ward to mniej niż połowa studyjnej dyskografii Black Sabbath. Mimo to, to ta najważniejsza sygnowana ikonicznym szyldem. Sam Geezer Butler stwierdził w rozmowie z „Magazynem Gitarzysta”: „Dla mnie jest tylko jeden słuszny Black Sabbath. To Tony, Ozzy, Bill i ja. To jedyna prawdziwa wersja tego zespołu. Choć nie zaprzeczę, że lubię okres z Ronnie Jamesem Dio. Wszystko inne to nie Black Sabbath.” Repertuar koncertowego albumu „The End: 4 February 2017, Birmingham”, zarejestrowanego podczas ostatniej trasy zespołu również obejmuje wyłącznie utwory pierwszego wcielenia grupy. Właściwie nie chodzi nawet o to, że w innych konfiguracjach personalnych muzycy nie stworzyli nic ciekawego. Wspomniany przez Geezera okres z Dio również posiada swoich zagorzałych wielbicieli, a utwór i album „Heaven and Hell” to heavy metalowy klasyk. Jednak to już był nieco inny zespół. Black Sabbath to przede wszystkim czwórka oryginalnych muzyków, inny materiał wydany pod tym szyldem, nawet ten interesujący i warty poznania – jest już jakby innym rozdziałem.

Pójście inną drogą
Lipcowe wydarzenie promowane jest przede wszystkim jako pierwszy od dwudziestu lat występ Black Sabbath w klasycznym składzie. Akcentuje się również, że koncert będzie ostatnim występem w karierze Ozzy’ego Osbourne’a. Solowa działalność wokalisty również stała się ważną częścią metalowej historii. Można jednak postawić pytanie na ile słusznie? Charakterystyczny głos, wizerunek i pozycja niewątpliwie przyczyniły się do zainteresowania jego działalnością. Dyskografia wokalisty prezentuje się jednak w gruncie rzeczy niezbyt interesująco. Albumy sygnowane wyłącznie nazwiskiem Ozzy’ego to w większości prosty, przebojowy heavy metal – niejednokrotnie przyjemny w odsłuchu, ale jednak przesiąknięty banałem, sztampą, kiczem i nachalną przebojowością oraz efekciarstwem.
Doskwiera to nawet na powszechnie cenionym debiucie „Blizzard of Ozz”, miejscami naprawdę dobrym, miejscami zaskakująco przeciętnym jak na jego kultowy status. Najjaśniejszym punktem wydawnictwa jest gra Randy’ego Rhoadsa. Młody gitarzysta był muzykiem niezwykle uzdolnionym. Biegły technicznie, zainteresowany muzyką klasyczną i ze smakiem wplatający jej wpływy, nie uciekający w puste popisy, lecz niezwykle kreatywny w swoim shreddingu, pamiętający o melodii, świetnie łączący skalę i z wykształconym indywidualnym stylem gry. W słynnym „Crazy Train” praktycznie wszystko co najciekawsze dzieje się właśnie w partii gitarowej. Do historii przeszły także solówki w „Mr. Crowley” – to jednak utwór, który zwraca uwagę jako całość i stanowi jeden z najlepszych kawałków wykonywanych przez Osbourne’a. Istotny wkład we wczesny materiał Ozzy’ego miał również basista Bob Daisley, aktywny w procesie twórczym. Współpracował on z Księciem Ciemności do jego szóstego albumu studyjnego „The Ultimate Sin”, na którym jednak nie wystąpił, mimo udziału w komponowaniu, a następnie od płyty piątej do szóstej. Obecnie jego relacje z dawnym liderem nie układają się najlepiej. Głośnym wydarzeniem było przygotowanie reedycji dwóch pierwszych albumów wokalisty w 2002 r., na których zastąpiono partie oryginalnej sekcji rytmicznej Osbourne’a, nowo nagranymi ścieżkami ich ówczesnych odpowiedników (którymi byli Mike Bordin – perkusista znany z Faith No More i Rob Trujillo obecnie grający w Metallice). Wcześniej pierwotni muzycy weszli na drogę prawną w związku z nieotrzymanymi należnościami pieniężnymi. Obecne wydania zawierają już oryginalne ścieżki. Daisley nie dostał oferty wystąpienia podczas „Back to the Beginning”, do czego odniósł się w wywiadzie dla „Indie Power TV”: „Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym chciał być częścią tego dnia. Byłoby niezręcznie. Mogłoby to się skończyć również kompromitacją.”
Rhoads natomiast zrealizował z wokalistą dwa longplaye. Po trasie promującej „Diary of a Madman” miał on opuścić szeregi formacji i wrócić do szkoły muzycznej. Sukces zaczął mu ciążyć, odczuwał twórczą stagnację i czuł, że chce wycofać się z centrum zainteresowania oraz intensywnego koncertowania i skupić przede wszystkim na muzyce. Niestety, nie było mu to dane. 25-letni gitarzysta zginął, kiedy ekipa Ozzy’ego zatrzymała się na farmie, na której terenie znajdował się pas startowy i kilka samolotów. Kierowca zespołowego autokaru, znajdując się pod wpływem kokainy postanowił zabrać parę osób z zespołu na lot samolotem. Pierwszy przebiegł pomyślnie, podczas drugiego, pilot chciał nastraszyć śpiących w pojeździe, przelatując nad nim nisko. Skutkiem była katastrofa, w wyniku której zginął on, Randy i również znajdująca się na pokładzie charakteryzatorka Rachel Youngblood. Rhoads pozostał heavy metalową ikoną, a sam Ozzy wypowiadał się o nim z ogromnym szacunkiem. Podczas zeszłorocznego wprowadzenia wokalisty do Rock & Roll Hall of Fame ten wspomniał, że współpracował z wieloma świetnymi muzykami, ale chciałby szczególnie wyróżnić Randy’ego Rhoadsa, bez którego prawdopodobnie nie byłoby go w tym miejscu. Ostatni album zrealizowany z udziałem gitarzysty „Diary of a Madman” to prawdopodobnie największe osiągnięcie w solowej karierze Osbourne’a. Czysto heavy metalowe kawałki prezentują się znakomicie („Over the Mountain”, „S.A.T.O”), utwór tytułowy to obok „Mr. Crowley” jedno z najambitniejszych i najlepszych nagrań Ozzy’ego, nawet kiedy pewne elementy nie do końca zachwycają, coś je w jakiś sposób ratuje („Tonight” razi kiczem, ale jest w tym tak bezczelne, że posiada swój specyficzny urok), a gra Rhoadsa we wszystkich utworach jest fantastyczna.
Randy’ego zastąpili kolejno Jake E. Lee (zapowiedziany jako jeden z gości na „Back to the Begining”), Zakk Wylde (z przerwą na dwa albumy, do tej pory stały współpracownik Ozzy’ego) i Gus G. (który wystąpił tylko na płycie „Scream”). Wokalista potrafił dostarczyć kultowe utwory, jednak można zastanowić się na ile ich popularność wynikała z jakości, a na ile renomy artysty. Trudno odmówić uroku takiemu „Bark at the Moon” czy „Shot in the Dark”, ale albumy studyjne prezentowały znacznie niższy poziom niż poprzednio.
Wyjątkowe uznanie spłynęło w 1991 r. w związku z albumem „No More Tears”. Utwór tytułowy i ballada „Mama, I’m Coming Home” zostały jednymi z najbardziej znanych i cenionych utworów w repertuarze Osbourne’a. Zasłużenie – „No More Tears” wiedzione charakterystyczną linią basu autorstwa Mike’a Ineza, wyposażone w chwytliwą melodię, zderzające osadzone w latach 90. cięższe riffy Wylde’a z wyeksponowanymi klawiszami, cechujące się niegłupio rozbudowaną strukturą faktycznie należy do bardziej wyrazistych kawałków Ozzy’ego. „Mama, I’m Coming Home” natomiast to jedna z najlepszych ballad w jego katalogu – uciekająca od nachalnej radiowości i sztucznej emocjonalności. To przy tym jeden z czterech utworów na albumie, w jakich skomponowaniu pomógł Lemmy Kilmister. Zwrócenie się do lidera Motorhead było bardzo dobrą decyzją – w końcu do kogo lepiej się odezwać, planując nagranie bezpretensjonalnego, przebojowego heavy metalu? Może wspomniana ballada niekoniecznie się w ten schemat wpisuje, ale taki „Hellraiser” – już jak najbardziej. Kawałek idealnie ujmuje w sobie hedonistyczny styl życia gwiazdy rocka, co emanuje nie tylko z tekstu, ale też z warstwy muzycznej. Motorhead nagrało również swoją wersję, osobiście za to szczególnie cenię wspólne wykonanie piosenki przez Lemmy’ego i Ozzy’ego – atmosfera i tekst pasują w końcu do nich obu i słysząc ich głosy razem, numer zdaje się wybrzmiewać najpełniej. Z „No More Tears” żadne arcydzieło, parę utworów można byłoby pominąć, a nawet te najlepsze trudno określić jako wybitne. Mimo to, jest to solidna płyta i faktycznie jedno z lepszych wydawnictw Ozzy’ego.

Historia zatacza koło
Ozzy Osbourne to jeden z symboli muzyki rockowej i metalowej. Zarówno jej jasnych, jak i ciemnych stron. Wokalista słynie z szalonego trybu życia, jaki prowadził. Ogromne ilości alkoholu i narkotyków jakie pochłaniał, był w stanie przetrwać, dzięki mutacji genów, jaka daje mu większą tolerancję na substancje odurzające. Powstało mnóstwo nieprawdopodobnych, lecz prawdziwych historii o jego ekscesach pod wpływem. Niektóre z nich budzą dziś uśmiech politowania, inne szokują i skłaniają do nabrania dystansu wobec wokalisty. Słynny incydent z nietoperzem to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Trudno nazwać Osbourne’a wybitnym muzykiem, a jednak razem z Black Sabbath brał czynny udział w tworzeniu arcydzieł muzyki rockowej. Jego styl życia wytworzył legendę, jaka przyczyniła się do uczynienia z niego ikony gwiazdy rocka i ucieleśnienia hasła „sex, drugs & rock n roll”, nieco jednak przysłaniając mroczniejsze incydenty, jakie pod nim się kryją.
Wejście na scenę muzyków Black Sabbath wydaje mi się, że w najlepszym wariancie będzie postrzegane inaczej przez fanów formacji i osoby niezainteresowane twórczością zespołu. Ci drudzy zobaczą na pewno czwórkę starszych panów, odgrywających utwory w sposób daleki od szczytowej formy. Ci pierwsi – nawet jeżeli występ będzie zaledwie poprawny, zapamiętają go jako historyczną chwilę. Jedyne co odczytuję na ten moment negatywnie to brak w line-upie lipcowego wydarzenia rówieśników kwartetu. Zaproszono wielu uczniów, oddających hołd muzykom, którzy ich inspirowali, ale przecież Black Sabbath był częścią sceny hard rockowej lat 70. – tworząc wraz z Deep Purple i Led Zeppelin swoistą wielką trójkę hard rocka. Muzycy pierwszego z tych zespołów, a konkretnie Ian Gillan i Glenn Hughes, przewinęli się nawet przez skład grupy z Birmingham. Brakuje nieco w zapowiedzianym gronie tych, którzy nie tylko czerpali z dziedzictwa Black Sabbath, ale wraz z nimi uczestniczyli w tym niezwykle twórczym i interesującym okresie muzyki rockowej. Pomimo tego, wydarzenie zapowiada się interesująco i budzi ciekawość fanów. Mam nadzieję, że będzie to godne pożegnanie z legendą.
Aleksander GRĘDA