
Niepozorny chłopak w kaszkiecie, ściskający w rękach gitarę. W jego wycelowanym w odbiorcę spojrzeniu i dyskretnym uśmiechu można dopatrzeć się swoistej zawadiackości, jednak nie sprawia wrażenia kogoś, kto w przyszłości stanie się ikoną. Tak prezentuje się Bob Dylan na okładce debiutanckiej płyty. Dziś ma na koncie 40 albumów studyjnych, jest też laureatem Nagrody Pulitzera i Literackiej Nagrody Nobla. W połowie stycznia na ekrany polskich kin wszedł poświęcony mu film „Kompletnie nieznany”.
Produkcja nie jest pierwszą biografią Dylana. Opowiedzenie o jego życiu, czy to za sprawą filmu, czy literatury jest zresztą przedsięwzięciem tyleż oczywistym, co niepewnym. Z jednej strony artysta należy do największych osobowości kultury popularnej. Z drugiej – mimo wydania wspomnieniowej książki „Kroniki. Tom 1”, stronił od wywiadów, kreował także fikcyjne opowieści na swój temat (przykładowo wymyślone sieroctwo). Urodzony jako Robert Allen Zimmerman, na początku kariery zapatrzony w Woody’ego Guthriego artysta stał się dzięki temu jednak tylko bardziej intrygujący.
Chłopak z gitarą
Wielki sukces nie przyszedł od razu. Instrumentalistą Dylan jest po prostu kompetentnym, jako wokalista nigdy nie prezentował się najlepiej, a na debiutanckim albumie „Bob Dylan” repertuar zdominowany był przez covery. Komercyjnie krążek nie odniósł dużego sukcesu i niemal zapomniano by o nim, traktując go jako ciekawostkę z tamtej epoki, gdyby nie John Hammond. To on przyczynił się do podpisania kontraktu Dylana z Columbia Records, i on optował za tym, aby dać mu drugą szansę przed rozwiązaniem umowy. Album „The Freewheelin’ Bob Dylan” postawił już przede wszystkim na autorski repertuar i dostarczył utwory, które należą do dylanowskiej klasyki – takie jak „Blowin’ in the Wind” czy „Don’t Think Twice, It’s All Right”. Dylan zaprezentował się w nich przede wszystkim jako poeta. To tekst znajdował się na pierwszym planie, warstwa muzyczna była minimalistyczna i repetycyjna, a różnice w czasie trwania poszczególnych nagrań wynikały nie z mnogości muzycznych pomysłów, tylko z długości liryki.
Nie oznacza to jednak, że Bob minął się z powołaniem i akompaniament nie miał żadnego znaczenia. Dźwięk i słowo były doskonale skorelowane, składając się na spójny, kompletny przekaz. „Blowin’ in the Wind” to jeden z najbardziej pamiętnych protest-songów w historii – w poetycki, ale i bezpośredni sposób przeciwstawiający się wojnie, rasizmowi i bierności wobec ludzkiej krzywdy. To także kompozycja o znakomitej melodii, lekkiej i zwiewnej niczym tytułowy wiatr.
„A Hard Rain’s a-Gonna Fall” powiela strukturę ballady „Lord Randall”, natomiast w treści przepełniony jest obrazowymi symbolami, będąc najbardziej enigmatycznym utworem z płyty. Sam Dylan twierdził, że każdy wers jest zalążkiem innego utworu, które zdecydował się połączyć, z powodu braku czasu na rozwinięcie wszystkich pomysłów. Za sprawą tej kompozycji jeden z czołowych beatników Allen Ginsberg zobaczył w młodym bardzie następcę swojej generacji.
„Masters of War” to utwór przeszywający dosadnością, buntowniczym zwróceniem się do adresatów i zachwycający lirycznym kunsztem. Melodia została co prawda „pożyczona” z tradycyjnej pieśni „Nottamun Town”, jednak ważną rolę odgrywa również napięty akompaniament. W takich utworach uwidacznia się, że mimo wokalnych niedostatków Dylana, nie sposób wyobrazić sobie tych piosenek śpiewanych przez kogoś innego. Bez zaangażowania artysty, jego interpretacji wokalnej i narracyjnego sposobu śpiewania nie miałyby one odpowiedniej siły wyrazu.
Wspominane trzy utwory to obraz Dylana mierzącego się ze społeczną problematyką, podejmującego ją z adekwatną powagą. Z drugiej strony, w albumie pokazał również umiejętność pisania liryków miłosnych – ważnej części jego twórczości („Girl from the North Country”) czy też zaprezentował swoje poczucie humoru („I Shall Be Free”). To ostatnie zresztą wcale nie musiało kolidować z podejmowaniem ważkich tematów, co pokazuje nawet przytoczona piosenka. Liryczny dorobek Dylana prezentuje się całkiem różnorodnie – powaga przeplata się z kąśliwą ironią, jednoznaczne przesłania z do dziś nierozwiązanymi zagadkami.

Zmiana czasów, zmiana stylu
Niemniej udany okazał się kolejny album w jego dyskografii „The Times They Are a-Changin”. Zwłaszcza tytułowy utwór – kwestionujący autorytety i zastaną rzeczywistość, orędujący zmianę czasów i wartości – osiągnął hymniczny status. Podobnie jak „Blowin’ in the Wind” piosenka łączy poetyckość z bezpośredniością i klarownością przekazu. Album zacementował status Dylana jako głosu pokolenia, wystawiającego ówczesnej Ameryce bolesną diagnozę. Dokonał tego za sprawą takich utworów jak „North Country Blues” – przejmującej historii upadku górniczego miasta i tragicznego życia narratorki. Bard niejednokrotnie wykorzystywał w swoich lirykach formę opowieści, w czym osiągnął prawdziwe mistrzostwo. Uwagę zwracają także odwołania do konkretnych wydarzeń i postaci. Bob robił to już wcześniej, jednak dopiero teraz tego typu utwory znalazły się w jego albumie studyjnym. Na „Freewheelin’ Bob Dylan” odniesienia do rzeczywistych wydarzeń wynikały z kontekstu, nie były wyrażane wprost. Tym razem muzyk otwarcie przywołuje morderstwo czarnoskórego działacza Medgara Eversa czy afroamerykańskiej kelnerki Hattie Carroll, którego sprawca – bogaty i biały – został skazany na zaledwie 6 miesięcy pozbawienia wolności. Tym samym Dylan umacnia swoją rolę bojownika o sprawiedliwość – nie tylko formułując ogólne postulaty, ale bezpośrednio angażując się w dane sprawy. Nie jest to ostatni raz, kiedy przyjmuje taką postawę – kłania się tutaj „Hurricane” z albumu „Desire”.
Na płycie znalazły się także dwa utwory będące pokłosiem rozstania z Suze Rotolo. „Boots of Spanish Leather” to przykład tekstu, który czerpie siłę ze swoich niedoskonałości – sentymentalizm i kicz jakie wkradają się w wersy są w końcu idealnym odzwierciedleniem uczuć i postrzegania świata przez młodych kochanków. Rotolo była w życiu Dylana bardzo ważną osobą. To jej – lewicowej działaczce – Bob zawdzięcza zwiększenie swojej świadomości społecznej.
W zbliżonej stylistyce Dylan nagrał jeszcze album „Another Side of Bob Dylan”, po czym zdecydował się na radykalną zmianę stylistyczną. Zafascynowany rockiem, postanowił przejść na zelektryfikowane granie, wykonywane z zespołem. Efektów tego można było uświadczyć na „Bringing It All Back Home” – z podziałem stron winylowych na elektryczną i akustyczną. W tamtym czasie była to kontrowersyjna decyzja – podczas występu na Newport Folk Festival w 1965 roku, kiedy po raz pierwszy zaprezentował się publiczności w elektrycznym wariancie, został przez nią wygwizdany, na innym koncercie określono go mianem „Judasza”. Zarzuty o komercjalizację nie były jednak słuszne. Po pierwsze, Dylan nie był naśladowcą brytyjskiej inwazji, ale jednym ze współtwórców dojrzałej muzyki rockowej, dopiero wkraczającej na drogę prawdziwego artyzmu. Po drugie, nie był już ograniczony tylko do gitary i harmonijki. Poszerzone instrumentarium oznaczało możliwość rozwoju oraz wzrost znaczenia warstwy muzycznej w stosunku do tekstu. Jak znakomite efekty Dylan osiągnął na elektrycznej drodze pokazują kultowe płyty „Highway 61 Revisited” ze słynnym, zupełnie odbiegającym od ówczesnych trendów utworem „Like a Rolling Stone” i uznawany za pierwszy w muzyce popularnej album dwupłytowy „Blonde on Blonde”.
Film Jamesa Mangolda z Timothéem Chalametem w roli głównej opowiada historię do momentu elektryfikacji. Późniejsze losy Dylana również jednak zawierają interesujące rozdziały i godne uwagi albumy, takie jak „Blood on the Tracks” czy wspomniany już „Desire”. Muzyk kompozytorem był dobrym, ale nie jego umiejętności nie były wybitne, w przeciwieństwie do poziomu lirycznego. Takie rozróżnienie sprawia jednak, że umyka chyba największa wartość jego dokonań – to w końcu z doskonałego połączenia tekstu i muzyki rodziła się wielkość.
Aleksander GRĘDA